(KOMENTARZ) Bieganina i euforia nie przyniosą efektów politycznych bez pracy organicznej.
Czy wizyta szefa PiS Jarosława Kaczyńskiego odnowi życie polityczne w Drawsku Pomorskim, Złocieńcu i szerzej – na Pomorzu Zachodnim? Z entuzjastycznego przyjęcia, jakie mu zgotowano, można by sądzić, że powinna. W tej kwestii jestem jednak sceptyczny. W chwili obecnej gra toczy się o wygraną w wyborach do europarlamentu. To ma zupełnie inny kontekst, niż wybory do parlamentu, a tym bardziej do samorządów (gminnego, powiatowego i wojewódzkiego). Ten kontekst to różnica między uprawianą polityką na tzw. górze, a tą na dole, w środowiskach lokalnych. Ta na górze jest jako tako zorganizowana, ta na dole – wcale. Tę na górze znamy wszyscy – z telewizji, gazet, internetu. Ta na dole jest zupełnie nierozpoznana. Nawet nie za bardzo wiadomo, czy ona tu istnieje. Pojawia się raz na cztery lata, przy okazji właśnie wyborów samorządowych, a później znika, do następnych. Wygląda to tak, że ci, co zdobywają władzę, obsadzają urzędy i później przez cztery lata uprawiają politykę za pomocą tych urzędów. Poprzez stanowiska lub funkcje, a nie poprzez partie lub własne ugrupowania wyborcze. Ci, co przegrywają, odchodzą w niebyt. Komitety wyborcze rozwiązują się lub znikają z życia publicznego. Po kandydatach, niedoszłych radnych i politykach lokalnych słuch ginie. Znika więc i polityka. Dodam, że politykę definiuję pozytywnie – jako dbanie o dobro wspólne. Jej podstawową cechą jest debata publiczna, czyli wymiana idei, pomysłów, nieustający spór o rozstrzygnięcia w różnych sferach naszego życia publicznego, o kierunki i strategie rozwoju. Debata spełnia także funkcje kontrolne wobec rządzących. Bez przepływu, wymiany informacji, nie ma kontroli. Więc jeżeli po wyborach zanika debata, tak gorąca zazwyczaj przed wyborami, zanika też polityka.
Głównymi przyczynami tego zaniku są braki kadrowe i organizacyjne partii oraz brak niezależnej od władzy prasy. Jarosław Kaczyński opisując środki masowego przekazu na najgorszą ich cechę wskazał rezygnację dziennikarzy z kontroli władzy. Nie wiem, czy pełnomocnik powiatowy PiS Mariusz Nagórski dosłyszał te słowa, ale one były skierowane do niego. Wszak wydaje nawet kilka gazet, więc wydawałoby się, że ta kontrola jest tu bardzo mocna. W rzeczywistości jest odwrotnie. Co w takim razie robi w PiS? To pytanie do partii i jej członków. Ja nie będę udawał, że to jest normalne.
Biura otwierane i zamykane
Tak jak pisałem wcześniej, polityka na górze ma swoje narzędzia do jej transmisji w dół, poprzez telewizję, gazety, internet. PiS przewodzi w sondażach, więc zapewne nawet gdyby prezes nie pojawił się w Drawsku Pomorskim, zwolennicy i tak zagłosują na tę partię w wyborach europarlamentarnych, prezydenckich lub sejmowych. To nie wymaga od nich żadnego wysiłku. Idzie się do lokalu wyborczego i wrzuca kartę. Posłowie walczący o reelekcję ruszają w teren, zabiegając o poparcie. Szukają „zająców”, którzy im to poparcie w terenie będą budować, mobilizując elektorat. Po wyborach znikną i wszystko wróci do normy.
Przyglądam się polityce jako dziennikarz już ponad dwadzieścia lat, więc znam ten mechanizm na wylot. Byłem świadkiem otwierania wielu biur poselskich w miasteczkach, które po pewnym czasie zamykano. Pieniądze wyrzucano w błoto. Nie wiem, czy ktoś analizował na przestrzeni lat funkcjonowanie takich biur i czy wyciągnął jakieś wnioski, ale one mogłyby spełniać rolę budowania polityki lokalnej, co zasadniczo odmieniło by Polskę. Dopóki nie będzie pracy organicznej w terenie, niewiele się zmieni. Ktoś tam na górze będzie dostawał głosy, a na dole będzie marazm. Nawet najlepszy rząd nie zmieni Polski bez udziału obywateli. Przecież Jarosław Kaczyński nie rozwiąże problemu złocienieckiego PKS, jak i wielu innych tutaj, bo to domena samorządów. Żaden premier nie nakaże burmistrzowi lub staroście zrobić to czy tamto, bo nie ma takich uprawnień. Na tym polega samorządność i kto tego nie rozumie, nie powinien zajmować się polityką.
Jak zbudować politykę lokalną
Politykę lokalną uprawia się na zasadzie kopania studni, bo się pali, czyli – za chwilę będą wybory. Posłowie tym sposobem pozyskują głosy, ale niewiele z tego mają społeczności lokalne. Jednak w końcowym efekcie niewiele uzyskują także same partie, gdyż zaledwie odtwarzają swój stały elektorat, a nie aktywizują nowego. Frekwencja jest wymowna. Ponad połowa uprawnionych do głosowania jest poza tak uprawianą - „studzienno-ogniową” - polityką.
Jak to zmienić?
Trzeba tworzyć politykę lokalną, która byłaby atrakcyjna dla ludzi dotąd nią nie zainteresowanych. Oddolnie i odgórnie. Odgórnie – poprzez zawodowe biura poselskie. Takie biuro mogłoby obejmować swoim zasięgiem nawet 3-4 powiaty, ale podstawowym warunkiem musiałaby być jego profesjonalizacja – sprawny etatowy pracownik. Społecznicy nie zdali egzaminu – to wniosek logiczny z otwieranych i zamykanych biur. Albo się czegoś uczymy, albo bezproduktywnie powielamy mechanizm, który się nie sprawdza, marnując pieniądze wyborców. Dlaczego pracownik etatowy? Bo musi być niezależny finansowo od lokalnej władzy. W małych społecznościach ci, co zdobywają władzę, wypychają opozycję poza nawias życia publicznego. Robią to często metodami brutalnymi, do pozbawienia pracy włącznie. Ktokolwiek, nie mając środków na utrzymanie siebie i rodziny, nie będzie w stanie podejmować działalności politycznej, zajmować się sprawami innych, kontrolować władzę, brać czynny udział w życiu publicznym. Tym trudnią się tylko wyjątki, tzw. miejscowe oszołomy, w jak najbardziej pozytywnym znaczeniu. Chwała im, że są, bo bez nich w ogóle byłaby „czarna dziura”, ale pojedynczo nie są w stanie zbudować polityki strukturalnej, a więc trwałej, zorganizowanej i efektywnej. Tylko tak uprawiana polityka może odnawiać lokalną klasę polityczną, wyłaniając nieustannie, w procesie selekcji pozytywnej, nowych liderów lokalnych.
Selekcja zamiast łapanki
Proces selekcji pozytywnej polega na tym (tak jak we wszystkich dziedzinach, np. w piłce nożnej), że ludzie poprzez działalność publiczną nabywają umiejętności polityczne, organizacyjne, zdobywają wiedzę, „docierają się”. Brak życia publicznego uniemożliwia taką selekcję, stąd do rad często kandydują ludzie, którzy kompletnie nie mają pojęcia o funkcjonowaniu samorządu i państwa, finansach publicznych, potrzebach społecznych, nie przystosowani do pracy w zespole. A przecież zostają jeszcze pazerność, nepotyzm, głupota, brak woli, tchórzostwo, narcyzm itd. Jak bierze się ludzi z łapanki (bo idą wybory), to dopiero później okazuje się, kto jaki jest i co potrafi.
Niestety, przez ostatnie trzy lata nie uprawiano tu polityki w ogóle, więc obecne pospolite ruszenie, tuż przed wyborami, ma znamiona tego samego – opisanego powyżej – jałowego politycznie mechanizmu. Jarosław Kaczyński może wypruć sobie żyły, a i tak za rok będzie tu spalona ziemia, jeżeli ten powielany mechanizm nie zostanie przerwany. Póki takie biura nie powstaną, pozostają działania oddolne, czyli samoorganizacja, ale o tym przy następnej okazji.
Kazimierz Rynkiewicz
Nie ze wszystkim się zgodzę.
Po pierwsze to Rosja nie jest państwem de facto demokratycznym. Przez wszystkie wieki demokracja trwała tam mniej więcej osiem miesięcy, czyli od lutego do października 1917 roku. Dzisiaj są to rządy autorytarne.
Po drugie prezydentem Polski można być dwa razy i nie traktujemy tego jako odebrania swobód demokratycznych. Wolny świat unika w ten sposób w miarę możliwości autorytaryzmu. W wykonaniu gminnym te rządy również noszą cechy autorytaryzmu. Rada nie ma większego znaczenia, decyzje podejmowane są w ścisłym gronie "pierwszego" :-), władza wykonawcza ma przewagę nad władzą uchwałodawczą itd.,itd.
Nawiasem mówiąc dotyczy to nie tylko naszych gmin. To zjawisko występujące w skali całego kraju. "Okopani" na swych stanowiskach od dwudziestu lat wójtowie i burmistrzowie, zwłaszcza małych gmin, nic sobie nie robią z zasad demokracji.
Poniekąd znaczenie ma również u nas krótki czas demokracji. Zaistniała w listopadzie 1918 roku i skończyła się w maju 1926 roku. Po czym ponownie zaistniała od sierpnia 1989, jeżeli za jej początek uznamy powstanie rządu T. Mazowieckiego.
Więc i młodych chyba nikt nie zdążył nauczyć, że "świata nie wystarczy interpretować, tylko należy go zmieniać". :-))))
Wydaje mi się, że gdyby zechcieli go zmieniać i zaistnieć w naszej lokalnej polityce, a następnie zostać decydentami, to nie byłoby już tak, "że pracę dostaną tylko po znajomości lub na czarno". Tylko żeby tak się stało, to coś trzeba robić. Samo się nie zrobi.
Ostatnie pana zdanie mi się podoba!
Podobnie jak to, że prawdziwi mężczyźni nie jedzą miodu, tylko od razu żują pszczoły.
~Kazimierz
2014.03.22 22.51.08
Nie do końca jestem pewien, czy to by rozwiązało sprawę i czy jest możliwe prawnie - casus Putina i Miedwiediewa - po dwóch kadencjach zamieniają się miejscami. W gminie np. burmistrz z wiceburmistrzem lub innym kolesiem. Można ograniczyć kadencje, ale nie wiem, czy można odebrać komuś prawa wyborcze, by nie startował znowu po 2 kadencjach.
ale przy końcu jest zdanie: Polak nie pyta ilu jest wrogów, tylko gdzie oni są!
~Rafał
2014.03.22 21.54.23
W mojej ocenie jest to bardzo dobra analiza polityki lokalnej, a raczej jej braku, oraz celnie wyciągnięte wnioski z dwudziestoletniej - jak pan pisze - obserwacji.
Z uporem maniaka będę powtarzał, że jedną z głównych przyczyn jest brak ograniczenia kadencji. Gdyby Kodeks Wyborczy przewidywał dwie kadencje, to nie byłoby tych dynastii.
W naszej złocienieckiej gminie siedmioro radnych jest radnymi przynajmniej od trzech kadencji. Kolejnych kilku przynajmniej dwie kadencje. Mamy do czynienia ze swoistym zabetonowaniem lokalnej sceny politycznej. W gminach ościennych jest zapewne podobnie.
Dlatego między innymi występuje ta niechęć do startowania i udzielania się w wyborach, bo spory procent społeczeństwa jest przekonany, że i tak wygra Igrekowski lub Iksińska, więc po co startować. Burmistrzów też nie obawiano by się w tym stopniu co teraz, bo wiadomo byłoby kiedy zakończą pełnienie funkcji i pewien okres można by było przeczekać.
Zastanawiający brak reakcji młodych ludzi. Powinni wstąpić do komitetów, kandydować, działać, wspierać tych, którzy według nich rokują nadzieje na korzystne zmiany lub zmian dokonywać samemu. Tymczasem o młodych ludzi jest w lokalnym działaniu najtrudniej. Dlaczego nie chcą gminy, powiatu, Polski zmieniać dla siebie?
Ostatnio zastanowiło mnie powiedzenie jednej z radnych za zebraniu pewnego stowarzyszenia. Powiedziała, że komitety o których już wiadomo, że będą uczestniczyły w wyborach, "WCINAJĄ SIĘ". Rozumiałbym stwierdzenie, że inne komitety będą "wrogami", "przeciwnikami", "konkurentami", że "będą przeszkadzać" - lub coś w tym duchu. Ale określenie "wcinać się" oznacza psucie czegoś już ułożonego, zorganizowanego, ustawionego, uporządkowanego "po swojemu".
Jeszcze raz gratuluję artykułu. Ale pewnie pan wie, że nie staje się pan przez to ulubieńcem lokalnych satrapów. Im wcale nie jest na rękę rozbudzanie lokalnego ducha demokracji i aktywności społecznej. Przecież jest dobrze tak, jak jest. ;-)