(FELIETON) Siedziałem przez poprzedni weekend w Kołobrzegu. Tłok na plaży, a ja tłoku nie lubię, opalenizna mnie nie rajcuje, więc nadrabiam zaległości, przeglądam prasę i czytam książki. Przygotowuję materiały do wydania książki o łobeskich Sybirakach. Pogrążam się w zupełnie innym świecie. Zabieram ze sobą stary numer „Karty”, z 1994 r., bo są tam opublikowane dokumenty dotyczące wywózek. Pochłaniają mnie inne artykuły w tym numerze, chociaż je już czytałem, gdy go kupiłem. Minęło 16 lat, a jakby niewiele z tamtego pisania przebiło się do społecznej świadomości.
Czytam wstrząsający artykuł o człowieku, który przeszedł sowieckie więzienia. Opisuje wszelkie możliwe ludzkie deprawacje, jakie w tych więzieniach miały miejsce. Wrócił do Polski w 1958 roku i nie mógł znaleźć sobie miejsca. Zmarł na gruźlicę w 68.
W kolejnym artykule opisana sprawa rozwiązania przez Stalina KPP, czyli Komunistycznej Partii Polski. To czasy przedwojenne, ale z kontynuacją po wojnie. Stalin podejrzewa polskich komunistów o zdradę lub rewizjonizm (trockizm), więc wzywa wszystkich po kolei do Moskwy i morduje lub wsadza do obozów pracy. Robi to rękami innych Polaków, z PolKomu, czyli polskiego wydział Kominternu w Moskwie. To organizacja zajmująca się ustanawianiem komunizmu na całym świecie, skupiająca komunistów różnych narodowości, a więc są tu i Polacy, i Czesi, Węgrzy, Niemcy, Łotysze itd. Wielu z nich Stalin osadzi po wojnie na najwyższych szczeblach władzy w podbitych krajach Europy środkowej i wschodniej. Jak wynika z publikowanych w „Karcie” dokumentów, Stalin rozwiązuje KPP, ale nie ogłasza tego w prasie komunistycznej wydawanej w Polsce, co prowadzi do dezorientacji szeregowych komunistów. Coś słyszą o rozwiązaniu partii, ale nic nie wiedzą na pewno. Artykuł opisuje przypadek jednego z działaczy, który był wcześniej w Moskwie i zaczyna mieć wątpliwości co do kierunku i metod stosowanych w bolszewickiej Rosji. W polskim komunistycznym ruchu robotniczym co rusz pojawiały się spory dotyczące niepodległości II RP. Twardzi komuniści jednoznacznie opowiadali się przeciwko suwerenności Polski, widząc własny kraj jako kolejną republikę radziecką. Prowadzili otwartą wojnę z państwem polskim, które zaledwie niedawno odzyskało niepodległość; uprawiali dywersję, siali propagandę, szpiegowali na rzecz Sowietów, a jak doszło do wojny w 1920 roku, wstępowali do Armii Czerwonej i szli z nią zdobywać Warszawę. Wezwania do Moskwy na dywanik lub szkolenie było normalną procedurą partyjną, tak jakby człowiek wyjeżdżał do sąsiedniego miasta.
Innych gryzło sumienie oraz nabyte wartości i próbowali godzić ogień z wodą, szukając jakiejś polskiej drogi do komunizmu. Tych szybko eliminowano z szeregów lub wysyłano na „białe niedźwiedzie”. Do takich zapewne należał opisany działacz, który na wieść o rozwiązaniu KPP rzucił hasło, by od nowa powołać tę partię, nawet bez zgody Stalina. Komintern przerzuca do Polski wypróbowanych działaczy, którzy mają wyjaśnić jego sytuację. Po zebraniu o nim informacji, w Moskwie zapada decyzja i komuniści wykonują na nim wyrok; zbuntowany działacz zostaje zastrzelony.
Można powiedzieć, przypadek jakich wiele w przedwojennej Polsce, ale dokumenty pokazują mechanizmy sprawowania władzy przez obcy rząd w innym kraju. Przewożone są pieniądze, fałszowane dokumenty, funkcjonują tajne drukarnie, nielegalne punkty kontaktowe, w razie wsypy uzgadniane jest w partii, jaką linię obrony mają przyjmować oskarżeni, a jak zachowywać mają się obrońcy; czy opłaca się w danym przypadku milczeć i siedzieć, z zapewnioną pomocą, czy też zamienić proces w polityczną agitkę, którą opisze opłacana prasa, wywołując skandal i obciążając nim rząd i państwo.
Później wiadomo, jak to się skończyło. Stalin pokonując Hitlera dostał na tacy Polskę i mógł tu bez problemu zainstalować kadry przygotowywane w Moskwie. Jeszcze dzisiaj pojawia się czasami odpryskowo jakaś informacja, że np. ojciec jakiegoś sędziego, prokuratora lub wojskowego, a i artysty, studiował w Moskwie. Czytając te dokumenty, zastanawiam się, ilu z tych ludzi do dzisiaj szkodzi Polsce, gdzie mają swoje teczki personalne i kto wydaje im rozkazy. Jak wpływają na rozwój kraju i w jakim kierunku go pchają.
Ktoś pomyśli, że to lektury i myśli nie na upalne lato, ale to już kwestia upodobań. Wbrew słońcu lato nie jest wcale ogórkowe. Gdy siadam do przejrzenia bieżących informacji, nie są one aż tak odległe od tamtych czasów. Na przykład taka, znaleziona w internecie, w związku z Amber Gold.
„Arogancja ludzi z Amber Gold pokazuje, że protekcje (tzw. krysza) znajdują się bardzo wysoko. My widzimy możliwy związek całej afery ze wzrostem siły Obwodu Kaliningradzkiego, przyczółku Rosji w strategicznie ważnej części Unii Europejskiej. Polskie słupy w spółce Amber Gold wydają się drwić sobie z polskich służb, nadzoru finansowego czy też prokuratury. Taka pewność siebie bez odpowiednich protekcji (tzw. kryszy) byłaby samobójstwem. Tusk nabrał wody w usta, ale popatrzmy bliżej na geopolitykę, być może tam leży odpowiedź: Kaliningrad znajduje się 200 km od Trójmiasta (siedziby Amber Gold i OLT). Kilka tygodni temu uruchomiono „mały ruch przygraniczny”, który pozwala na ułatwione przemieszczanie się Rosjan po północy Polski i po Trójmieście. W Kaliningradzie budowana jest nowa elektrownia atomowa, która może dostarczać w przyszłości prąd do Polski, wystarczy tylko, aby nasz nowy ekspert od atomu w PGE, geodeta Aleksander Grad, podpisał kiedy trzeba i jak trzeba umowę. Po upadku NRD Kaliningrad jest jedynym post-niemieckim terenem kontrolowanym przez Rosję, otoczonym teraz przez kraje Unii Europejskiej. Co prawda Rosja już używa Łotwy jako konia trojańskiego w Unii Europejskiej, ale Obwód Kaliningradzki ma duże znaczenie strategiczne jako węzeł portowy, lotniczy i energetyczny. Ukraiński jewrej i oligarcha Igor Kolomoyski, który stoi za Amber Gold / OLT, ma świetne układy z rosyjskimi służbami, bez problemu rozwinął swój biznes bankowy w Rosji i krajach nadbałtyckich i niedawno zainwestował w Evraz, koncern należący do Romana Abramowicza, protegowanego oligarchy Kremla - po przejęciu ukraińskiej linii lotniczej AeroSvit, Kolomoyski otworzył nowe połączenia lotnicze z Kaliningradem (codzienny lot Kaliningrad - Kijów), St. Petersburgiem (trzy loty dziennie St. Petersburg - Kijów), Murmańskiem (baza atomowych okrętów podwodnych), Krasnodarem (wyrzutnia rakiet) oraz rozpoczął wspólne loty z państwowym Aerofłotem (code sharing) na trasie Moskwa - Kijów i z równie państwową białoruską Belavią do Mińska. Gdyby Kolomoyskiemu udało się przejecie LOT-u, geopolityczna układanka nabrałaby rozmachu. Kaliningrad czyli rosyjski (uzbrojony) odpowiednik Hong Kongu\".
I jeszcze jeden fragment.
\"Ludzie z otoczenia prezydenta Gdańska ADAMOWICZA usilnie lobbują już w lokalnej tv i w mediach, nagłaśniając, jakie to zyski osiągnie miasto ze współpracy z tzw. biznesem z Obwodu Kaliningradzkiego. Wiadomo wszystkim, że tam 80 % biznesu i administracji to zwyczajna ruska kagiebowska mafia. Ten obwód to największy obszar przemytu do Rosji ze świata wszystkiego i w drugą stronę także, stąd dla mafii „opanowanie” GDAŃSKA i jego administracji, to jest ważne zadanie na tej drodze. Wypasione terenówki 4x4 z kaliningradzkimi rejestracjami już parkują przed willami w lepszych częściach Trójmiasta, przed urzędem miasta także, a w samym Kaliningradzie Adamowicz jest już znany dobrze jako „niezły” organizator... Śmieją się na mieście, że Adamowicz musi zwrócić kasę wziętą od Amber Gold na kręcenie filmu o „BOLKU”, na ZOO, etc... Pamiętam jak niedawno Adamowicz publicznie gnoił SZCZURKA, prezydenta GDYNI, że ten nie chciał wchodzić z nim w jakieś tam biznesowe układy, i ot macie wyjaśnienie, WOJTEK wiedział pewnie dużo wcześniej jakie LODY kręci PAWEŁ i wolał być z daleka, nawet kosztem medialnej nagonki, którą PAWEŁ uruchomił, a jakże... To co grupa Adamowicza wyprawia jest bezczelne i aroganckie do tego stopnia, że Gdynia z jej władzami wielokrotnie protestowała. Adamowicz to taki trochę Tusk w miniaturze”.
Kazimierz Rynkiewicz