Jak Żurawscy i Trabszowie wpisali się w historię Łobza
Tygodnik Łobeski nr 30 (238) z dn. 25.07.2006 r.
Pan Jerzy Żurawski przyjechał na zjazd absolwentów LO w Łobzie po raz drugi. Należy do jednego z pierwszych, nielicznych już, roczników, które opuściły mury łobeskiego liceum w latach powojennych. Jak wielu łobezian, opuścił Łobez, jednak pozostały wspomnienia i stryjeczna rodzina – Żurawskich, która tu zapuściła korzenie. Zjazd był okazją także do spotkania z nimi i odwiedzenia starych kątów. Przy okazji udało nam się zapisać kilka ciekawych i mało znanych fragmentów z historii miasta.
Podczas rozmowy okazuje się, że pan Jerzy doskonale pamięta wiele szczegółów z tamtego, mało znanego i nie opisanego okresu Łobza lat czterdziestych ubiegłego stulecia. Nadarzyła się więc znakomita okazja, by tamte lata przypomnieć, tym bardziej, że los pana Żurawskiego jest charakterystyczny dla wielu łobezian, twórców polskiego oblicza miasta.
Do Łobza ze Wschodu
Mówi o sobie, że jest tak zwanym repatriantem, gdyż repatriant to ktoś, kto wraca do ojczyzny z obcych stron, a on przecież mieszkał w Polsce...
Urodził się w Brasławiu, powiatowym miasteczku położonym w północnej części dawnego województwa wileńskiego. Przed II wojną powiat graniczył z Litwą, Łotwą i Związkiem Radzieckim. Rodzice mieli gospodarstwo na wsi, ale też ojciec był urzędnikiem urzędu
skarbowego. Zmarł podczas okupacji. Po aneksji Wileńskiego przez ZSRR matka zabrała dzieci i 15 czerwca 1945 r. przyjechali do Polski szukać nowego miejsca zamieszkania. Po namowach, osiadłych już w Łobzie krewnych, przyjechali tutaj na początku września. Zamieszkali na ul. Węgorzyńskiej, w secesyjnej willi.
Gimnazjum
- Jak otwierałem okno, to widziałem pomnik, który Niemcy wznieśli po I wojnie światowej.Pewnego razu otwieram, i go nie ma. Zwalili. Chodziliśmy tam na spacery, to był pięknie urządzony teren. Nie zdawaliśmy sobie sprawy z wymowy ideowej tego miejsca, ale było świetne na randki - śmieje się pan Jerzy, któremu stają zapewne przed oczami tamte niewinnie spędzane wieczory na wzgórzu Rolanda.
Pan Jerzy trafił do utworzonej właśnie szkoły, do gimnazjum, której pierwszym dyrektorem był pan Stefan Tuz.
- Zacząłem poznawać swoich rówieśników, którzy w przeważającej mierze pochodzili z terenów wschodniej Polski - zaczyna swoją opowieść. - Na początku trzeciej klasy, a gimnazjum było czteroletnie, do klasy wszedł dyrektor Wacław Paniewski; najpierw wkroczył jego brzuch, za nim wielka postać, a to był dyrektor, przed którym drżała cała szkoła, łącznie z nauczycielami,wspaniały pedagog, świetny psycholog – i kazał mnie, koledze i dwóm koleżankom przejść od razu do klasy czwartej. Tym sposobem rok wcześniej trafiłem do dwuletniego liceum, bo taki – jeszcze przedwojenny - system obowiązywał - wspomina. Dyrektor Paniewski powierzył mu utworzenie szkolnej biblioteki. Jeździł po książki nawet do Poznania.
Zbliżała się matura i... ciężkie czasy
Nastał rok 1950. Zbliżała się matura. Z wielu opowiadań starszych ludzi dotyczącego tamtych lat wyłania się obraz narastającego terroru stalinowskiego. Jednak zaraz po wojnie jeszcze nie wszędzie dostrzegalnego. Lata 1945-1947 to okres względnego spokoju (chociaż nie dla wszystkich). Ludzie zasiedlają domy, gospodarstwa, tworzą administrację, instytucje, po straszliwych przeżyciach wojennych chcą normalnie żyć, uczyć się, pracować, bawić... Rok 1948 – po brutalnym ujarzmieniu partii PPS i PSL następuje zjednoczenie z PPR i powstaje PZPR. Komuniści są już przygotowani do całkowitego zawładnięcia nie tylko krajem, ale umysłami Polaków, zwłaszcza tych młodych, których chcą wychować na nowe pokolenia komunistów. Terror i indoktrynacja wprowadzane są do szkół. Lata 1950-55 to apogeum nasilenia się tych działań.
- Jeszcze w latach 1946 do 1948 należałem do harcerstwa, ale ono było wtedy wzorowane na tym przedwojennym. Później, jak zaczęto robić z niego „czerwone”, to dałem sobie spokój. Od 1948 roku zaczęła się presja stalinowskiego systemu. Zaczęto dzielić uczniów. Zabierano „swoich” uczniów na szkolenia; ci przyjeżdżali zupełnie odmienieni, przestawali być tymi serdecznymi kolegami, a zaczęli być donosicielami. Ja, i kilkoro uczniów – Krysia Weissówna (córka nadleśniczego), chyba Janka Wołkowska - nie chcieliśmy zapisać się do ZMP, więc mieliśmy matury nie zdać - mówi o groźbie, jaka zawisła nad głowami niepokornych uczniów.
To nie były żarty
W ręku trzymam „Okólnik”, jaki inspektor szkolny Z. Majda wysłał 15 grudnia 1949 r. do szkół powiatu łobeskiego. W punkcie 2 widnieje: „Proszę dołożyć wszelkich starań aby uroczystości w dniu 21 grudnia z okazji 70-ej rocznicy urodzin J. Stalina odbyły się w każdej szkole z należytym przygotowaniem. Proszę nadesłać zaraz program uroczystości oraz ilość wysłanych listów z życzeniami do J.Stalina, jak również do dzieci radzieckich. Inspektorat Szkolny posiada dla szkół portrety J. Stalina. Ponieważ wysyłka pocztą spowoduje uszkodzenie tychże, proszę natychmiast przez specjalnego gońca odebrać z Inspektoratu. Zawieszony portret w sali, w której odbędzie się uroczystość pozostaje, a młodzież powinna zainicjować zawieszanie portretów w każdej klasie.
Szkolne koło T.P.P.R ma w tym miesiącu możność okazania swej inicjatywy (podjęcie uchwał młodzieży z dokonania jakiegoś czynu na dzień 21 grudnia). O tym należy również zawiadomić zaraz Inspektorat Szkolny.”
Nie wszyscy dali się złamać
- Bardzo dobrze wspominam pana Floriana Kaszubę, który później został dyrektorem, a w owym czasie był wykładowcą języków angielskiego i francuskiego. Spotkał mnie tuż przed maturą i powiedział mi, że wezwano dyrektora, przedstawiciela kuratorium i komisję egzaminacyjną i powiedziano im, że ci i ci uczniowie mają nie zdać. Kaszuba mnie o tym uprzedził. Ja mu tego nigdy nie zapomnę. Postąpił bardzo pięknie, ale i bardzo ryzykownie – a nuż ja bym był taki, że gdzie trzeba bym doniósł, by właśnie tę maturę zdać - opisuje pan Jerzy mechanizmy ówczesnego systemu łamania ludzi.
Jednak maturę zdaje. Nie wszyscy ulegają presji władz. Wielu ówczesnych nauczycieli wywodziło się ze szkół Polski przedwojennej, w której uczono honoru. Tego honoru nie dali sobie odebrać, chociaż nieraz za cenę złamania kariery zawodowej. Takim człowiekiem honoru okazał się inspektor kuratorium - przewodniczący komisji egzaminacyjnej, który zapowiedział, że zdadzą ci, którzy są przygotowani.
- Dzięki jego postawie zdałem. On to później przypłacił stanowiskiem, bo UB miało długie ręce - mówi pan Jerzy, który o tym fakcie dowiedział się wiele lat później, od koleżanki żony. W tym czasie władze zaczęły prześladować wszystkich, którzy mieli w życiorysie jakieś powiązania z AK.
Trabszowie na Wojcelach
Ojczym miał powiązania, więc musiał z matką pana Jerzego uciekać z Łobza. Mama Jerzego i Eliasz Trabszo znali się jeszcze z Brasławia; ona straciła męża, on żonę, więc wzięli ślub w Łobzie.
Przypominam sobie, że Trabszowie mieszkają przecież w Łobzie.
- To rodzina brata mojego ojczyma - potwierdza Żurawski. - Brata, który mieszkał w Łobzie, aresztowano w Szczecinie i zamęczono w Gdańsku. Pan Jerzy mógł go widzieć jako ostatni, bo wyjeżdżając z Łobza kazał mu przekazać ojczymowi, że wezwano go do Szczecina do jakiegoś urzędu. Aresztowano go na dworcu jak wysiadł i już nie wrócił. Trabszowie pochodzą z gminy Widze (pow. brasławski), wszyscy tam konspirowali i jak tu przyjechali też to robili. Związali się z PSL-em Mikołajczyka.
Jako kilkunastoletni chłopak pan Jerzy woził nawet jakieś ulotki z – jak mówi – Wojceli. Nie ma takiej wioski, ale – jak opisuje - droga wiodła z ul. Podgórnej, około 3-4 kilometrów przez las, więc wszystko wskazuje, że to dzisiejszy Bonin (dzisiaj wiadomo, że chodziło o wieś Wysiedle). W każdym bądź razie Trabszowie mieszkali w Wojcelach.
Pamiątka po Płotach
Zanim nastały represje, ojczymowi powierzono zorganizowanie szkoły rolniczej w zamku Bismarcków w Płotach.
- Mam po Płotach jedną pamiątkę, secesyjny wazon, który wyciągnąłem z fosy. Wojska radzieckie urządziły tam szpital i całe wyposażenie zamku wyrzuciły do fosy - mówi. - Później ojczym został powołany przez Mikołajczyka, który był wtedy wicepremierem do spraw rolnictwa, na stanowisko wojewódzkiego komisarza do spraw rolnych. Jak Mikołajczyk uciekł na zachód, ojczymowi grunt zaczął palić się pod nogami, bo tu tępiono inteligencję, która tam, na Wschodzie, należała do AK, a która z osób starszych nie należała do tej organizacji... Musiał zniknąć, więc wyjechał do Olsztyna, mama za nim, a za nimi ja - wspomina.
Wyrzucanie z pracy było nagminną praktyką wymiany fachowych kadr na partyjne.
- Bywał u nas na Węgorzyńskiej bardzo kulturalny pan, inżynier, rozmawiał często z ojczymem. Był dyrektorem krochmalni. Jak przyszedł rok 1950, to go wyrzucono. Dyrektorem kazano zostać temu, co stał i szlaban podnosił, portierowi, co zawsze kłaniał się dyrektorowi. On podobno zapierał się rękami i nogami, bo na niczym się nie znał. Ale wtedy takie były awanse. Jak się człowiek deklarował po stronie komunistów, to błyskawicznie awansował. - mówi pan Jerzy.
Studia
To co cudem udało się na maturze w Łobzie, nie udało się już na studiach. Pan Jerzy chciał studiować polonistykę na Uniwersytecie Warszawskim. Złożył dokumenty, ale przeglądając listy dopuszczonych do egzaminów ze zdziwieniem stwierdził, że na nich nie ma jego nazwiska.
- W sekretariacie powiedziano mi; niech pan idzie do komitetu uczelnianego ZMP, to powiedzą panu dlaczego. Poszedłem, a oni mówią – wy jesteście wrogiem narodu i nie będziecie studiować.
Ja tam specjalnie jakimś wrogiem nie byłem, ale to była przekora; jeżeli mnie zmuszają, to ja absolutnie zmusić się nie dam. Wróciłem do Olsztyna, ale po pewnym czasie dowiedziałem się, że jest taki Katolicki Uniwersytet Lubelski, który wszystkich przyjmuje, więc pojechałem do Lublina.
Sekretarka skierowała mnie do dziekana. Ze strachem wszedłem do gabinetu. Dziekanem był wówczas profesor Kosowski; wstał zza biurka, podszedł do mnie i przywitał się ze mną; byłem zdumiony takim zachowaniem, na tle uczelni, w których wprowadzano stalinowskie obyczaje.
Zostałem natychmiast przyjęty; profesor odprowadził mnie do drzwi, pożegnał się, mówił per pan do mnie – więc sobie myślałem, gdzie ja jestem? - uśmiecha się pan Jerzy na tamto wspomnienie.
W 1955 roku pan Żurawski kończy studia z dyplomem muzealnika – konserwatora zabytków. Przez kilka lat pełni funkcję wicedyrektora muzeum w Łańcucie i zostaje głównym konserwatorem zabytków i dyrektorem muzeum w Kazimierzu Dolnym. Pracuje na tym stanowisku ponad trzydzieści lat. Przechodzi na emeryturę w 2000 roku.
Łobez sentymentalny
Na starość – jak sam przyznaje – człowiek staje się sentymentalny i ciągnie go do dzieciństwa, młodzieńczych wspomnień. Dlatego przyjechał na zjazd. Odwiedził rodzinę Żurawskich, ze strony nieżyjącego już stryjka Józefa.
- Młodego człowieka porwało życie, praca. - tłumaczy rzadkie tu pobyty. Ale okazuje się, że młodzi potrzebują takich rodzinnych więzów.
- Mój syn, taki „twardy” Żurawski, wymalował całe drzewo genealogiczne rodu Żurawskich. - mówi z podziwem.
Na zjeździe z jego rocznika są trzy osoby. W 1950 było ich szesnaścioro. Kilkoro już nie żyje.
- Co mi sprawiło dzisiaj wielką przyjemność? Spotkałem Irkę Bulaszewską, rodowitą wilniankę, która przyjechała z Zielonej Góry. To była śliczna dziewczyna. Kochałem się w niej skrycie przez całe gimnazjum i nie miałem odwagi jej tego wyznać. Poznaliśmy się od razu. - ujawnia tajemnicę sprzed pół wieku pan Jerzy. To też są emocje tego zjazdu. Spotyka Cześka Olszewskiego, o rok starszego ucznia, z którym się wtedy zaprzyjaźnił. Kogo jeszcze pamięta?
- Wicka Alenowicza. Jest profesorem Politechniki Gdańskiej. Zosię Pietrusewicz (chociaż w spisie widnieje jako Maria – przyp. Red.), która została chyba dentystką; był Stawiński – nieduży, bardzo inteligentny, był baptystą, popisywał się przed klasą, bo brał książkę, odwracał do góry nogami i płynnie czytał. Nie doczekał do matury, bo wyjechał. Oczywiście pamiętam Tadka Barańskiego, bo należał do naszego towarzystwa, Marylę Lipską oraz Bogdana i Andrzeja Łabusiów.
- Muszę powiedzieć, że w życiu mi się udało. - podsumowuje pan Jerzy. - Trafiałem w życiu na takich ludzi, na jakich powinienem trafić. Poznałem ludzi kultury, teatru, opery, polityki; z wieloma przyjaźnię się do dzisiaj. - mówi.
Tak pokrótce wygląda historia Jerzego Żurawskiego, który wyszedł w świat z Łobza i wrócił do niego na chwilę, by o Łobzie nam opowiedzieć.
Kazimierz Rynkiewicz