Andersowiec Mieczysław Sadowski spoczął w Świdwinie
(ŚWIDWIN) - Byłam młoda i tym nie żyłam – słyszę jakże dobrze mi znane słowa, wypowiadane przez ludzi mojego pokolenia, którzy w młodości nie interesowali się losami swoich rodziców, a dziś, gdy chciałoby się o tym wiedzieć, jest za późno, by zapytać. Tym razem padają z ust pani Reginy Sadowskiej, która za chwilę opowie mi o losach swojego teścia, Mieczysława, który walczył pod Monte Cassino, a po wojnie osiadł w Świdwinie. Ważne i to, co pamięta. Zachowały się fotografie. Z tego nie da się opisać emocji, dramatyzmu losów, ale można przypomnieć człowieka, który żył wśród nas.
Mieczysław Sadowski był legionistą, piłsudczykiem. Może dlatego Sowieci, gdy tylko weszli do Polski, zabrali jego pierwszego, do więzienia. Sadowscy mieszkali w miejscowości Korzec, koło Równego. Pan Sadowski pracował w Korcu w cukrowni. 10 lutego 1940 roku przyszli po resztę rodziny. To była pierwsza wielka deportacja Polaków na Sybir. Matka Aleksandra, d. Palczewska, trafiła z dwoma małymi jeszcze synami - Antonim i Wacławem - w stepy Kazachstanu.
- Udało im się przeżyć drogę, gdyż pociąg po około stu kilometrach zatrzymał się w miasteczku, by przepuścić transporty z wojskiem. Postawiono ich na bocznicy. Akurat tam mieszkała jej siostra, Olga Palczewska, której rodzina miała małą masarnię. Matka wykrzyczała z pociągu do stojących ludzi, bo ją powiadomili, że ich wywożą i dzięki temu siostra przybiegła i wrzuciła im do wagonu tobołek z mięsem – mówi pani Regina Sadowska.
Trudno dzisiaj odtworzyć historię sześcioletniego pobytu matki z dziećmi na zesłaniu, bo wszyscy już nie żyją. Wrócili do kraju w 1946 roku. Pani Regina pamięta, jak teściowa mówiła, że Sybiracy trzymali się razem, więc spora ich grupa osiedliła się w Świdwinie, m.in. z rodziną Paprockich. Ojciec, Mieczysław, dzięki porozumieniu Sikorski – Majski, o utworzeniu wojska polskiego w ZSRR, w 1942 roku został zwolniony z więzienia i zaciągnął się do armii gen. Andersa. Przeszedł z nią szlak bojowy, w tym pod Monte Cassino, i wylądował w Anglii. Gdy skończyła się wojna, dzieci pisały, by ojciec wracał. Przypłynął statkiem do Gdyni w 1947 roku. Tak opisuje ten przyjazd pani Regina.
- Ojciec przyjechał pociągiem do Świdwina. Szedł w mundurze angielskim i szukał ulicy Toruńskiej, bo tam zamieszkała żona z dziećmi. Syn Antoni akurat szedł z kolegą, koło dzisiejszej Agromy, gdy napotkał ich przybysz, pytając o dalszą drogę. Antoni wiedział, że ojciec ma przyjechać do Polski, ale nikt nie wiedział kiedy. Stanął i patrzy na żołnierza w tym dziwnym mundurze. A ten zaczął ich ponaglać, by powiedzieli, gdzie jest Toruńska. - Chyba to mój ojciec, krzyknął syn po dłuższym przypatrywaniu się i gdy padła nazwa ulicy, gdzie mieszkali. Zaczął krzyczeć z radości i poszli już razem do domu – takie opowieści słyszałam, mówi pani Regina.
Pan Mieczysław pracował w Świdwinie w leśnictwie, później w gazowni. Przeszedł na emeryturę na początku lat 70. ub. wieku. Urodzony w 1900 r. miał już siedemdziesiąt lat. Kłopoty pojawiły się, gdy przyszło zaliczyć mu do emerytury pobyt na Syberii i w Polskich Siłach Zbrojnych na zachodzie.
- Wiem, że były z tym spore kłopoty, bo miał małą emeryturę. Teść pisał do różnych instytucji, zbierał dokumenty, ale nie wiem, jak to się skończyło – mówi pani Regina.
Pan Mieczysław Sadowski zmarł w 1981 roku i spoczął na świdwińskim cmentarzu. Zostało po nim trochę zdjęć przywiezionych z Anglii. Syn pani Reginy był na Monte Cassino, tam gdzie walczył jego dziadek. Wnuk pani Reginy właśnie odtwarza drzewo genealogiczne, więc ta historia żyje w następnych pokoleniach i w dodatku zostanie zapisana. To przecież nasze korzenie, tu, na Pomorzu Zachodnim, byśmy wiedzieli, skąd przybyliśmy. To historia pierwszych osiedleńców, którzy zaczynali tu życie na nowo. KAR