„Rajski ogród” - czyli opowieść o niezwykłych ludziach
(BEŁCZNA, GM. ŁOBEZ) Los zagnał mnie w tym roku w okolice ładnej wioski - Bełcznej, słynącej ze schludnego wyglądu, w której jako młodziutka nauczycielka 33 lata temu rozpoczynałam pracę. Z sympatią i rozrzewnieniem przez pół roku jeździłam do bełczyńskiej podstawówki na kilka godzin zajęć lekcyjnych. Zawsze, wychodząc ze szkoły, rzucał mi się w oczy widok niezwykle ciekawych okazów drzew i krzewów rosnących vis a vis szkoły. Już wcześniej docierały do mnie słuchy, że tam coś ciekawego się dzieje. A że z natury jestem ciekawska i kocham przyrodę, postanowiłam osobiście zbadać sprawę.
To, co zobaczyłam i usłyszałam, wprawiło mnie w zachwyt i zdumienie. Wyobraźcie sobie: kilkanaście arów wspaniałej, zadbanej, skomponowanej z pozornym acz przemyślanym nieładem świeżej i soczystej zieleni w środku niepozornej wioski. Pyszniące się swą chłodną urodą świerki białe i srebrzyste, biało-różowe i lila-bordo magnolie, które choć straciły już kwiaty, wciąż wyglądają niezwykle szlachetnie i dostojnie. Smukły, okazały perukowiec zachwyca niezwykłą szatą i buraczkowym kolorem liści, dziwaczna pęcherznica, milin amerykański, przecudne żywotniki, pnąca jednoroczna mina, którą widziałam pierwszy raz w życiu i rzadkość w naszych ogrodach. Skalniak agaw wysuwa się na palące słońce. W lekkim półcieniu chowają się różne gatunki rododendronów. Na kamiennych wyspach setki lobelii, astrów, powojów, słoneczników, ozdobnej kapusty, szarłatów, tulipanów i nie wiem czego jeszcze. Nie wiadomo, co za chwilę pojawi się za kolejnym drzewem, za kolejną ścieżką. Wszystko okolone alejkami starannie przyciętych bukszpanów. Choć jest południe, z nieba leje się żar, a tam jak w raju… malutka, schowana w cieniu ogromnego iglaka ławeczka zaprasza, żeby usiąść. Nie musiała mnie długo prosić, zachwycona, odcięta od ludzi i hałasu zatopiłam się w zieloność. Boże… jak cudnie! Zasłuchana w świergot ptaków nie zauważyłam zbliżających się twórców tego całego dzieła: Państwa Krystyny i Jana Wochów - emerytowanych nauczycieli bełczyńskiej szkoły.
Popijając chłodny napój, poznałam historię, którą próbuję Wam opowiedzieć. Wszystko zaczęło się ponad dwadzieścia lat temu. Małżeństwo nauczycieli zamieszkało w bloku niedaleko szkoły, w której pracowali. Ona - nauczyciel przyrody, on - fizyk i matematyk, wieloletni dyrektor Szkoły Podstawowej w Bełcznej. Widok z ich nowego mieszkania był tak przykry, że bali się podchodzić do okna: klepisko, często mokre i błotne, rozjeżdżone przez stare, pegerowskie maszyny. Postanowili to zmienić. Jako że teren położony przed blokiem był i jest własnością spółdzielni mieszkaniowej, uruchomili niektórych sąsiadów, aby teren ten wspólnie zagospodarować. Na początek udało się zebrać skromne 200 zł, o wiele za mało wobec zamierzeń i marzeń. Za owe dwie stówki kupili pierwsze tuje, a trzy umierające srebrne świerki dostali gratis. I tak to się zaczęło. Swoje umiłowanie do roślin i chęć włączenia się do budowy tego zielonego zakątka ujawniła również pani Genowefa Cierzniak, która opiekuje się częścią posadzonych roślin. Niektórzy z mieszkających w bloku traktorzystów, korzystając z zakładowego sprzętu, przywieźli „górę” ziemi oraz głazy wykorzystane do budowy skalniaka. W wyszukiwaniu i dostarczaniu interesujących pod względem kształtu i faktury kamieni, przewodził pan Kazimierz Maczulski, ktoś podarował daglezję. Ogród z czasem się rozrastał i piękniał.
Którejś wiosny ktoś ukradł 16 świeżo posadzonych rododendronów. Pani Krysi łza zakręciła się w oku…, tyle pracy, tyle pieniędzy. Przecież robią to dla wszystkich, nie tylko dla siebie, ze skromnych nauczycielskich emerytur. Innym razem złodziej nie wyrwał mocno zakorzenionej rośliny. Ze złości połamał ją. A ona i tak pięknie rośnie. Cały teren nie jest ogrodzony, każdy może wejść. W cieniu tui, w wózeczku śpi maleńkie dziecko. Malutki wkład w założenie ogrodu botanicznego (tak z całą pewnością dziś można go nazwać) miał Jacek - wnuk Państwa Wochów, który przyjeżdża z Płońska co wakacje i ciężko pracuje z Dziadkami. Ma swoją hodowlę malw. Pani Krysia i Pan Janek mówią, że to jest ich życie, pracują w tym miejscu od wczesnej wiosny do jesieni, po kilka godzin dziennie. Starają się zachować wiejski charakter tego miejsca. Kaliny, tawuły, malwy i maciejki wciąż zachwycają swoją urodą i niepowtarzalnym zapachem. Ptaki, jeże i krety wędrują swoimi ścieżkami, starając się nie wchodzić gospodarzom w drogę. Trzmiele zwabione kwiatami zaspakajają pragnienie w specjalnym poidełku dla owadów. Jak doskonała może tu być lekcja przyrody dla uczniów z pobliskiej szkoły. Pani Krysia zaprasza, sama ją poprowadzi. Zdarzają się czasem wspaniali darczyńcy jak dr Tadeusz Uszkiewicz, były proboszcz reskiej parafii, który zachwycony niezwykłym działaniem tych dwojga skromnych ludzi podarował im piękne okazy żółtych róż i azali. Choć kamelie, glicynie wymarzły ogród wciąż się rozrasta i bogaci o nowe, ciekawe rośliny. Pani Krysia macha tylko ręką, gdy pytam, ile kosztują nawozy, środki ochrony roślin, woda. No właśnie, woda to największy problem! Pan Janek codziennie z własnej łazienki, z drugiego piętra znosi 70 litrów wody, aby Pani Krysia mogła podlać zmęczone żarem rośliny. Nie ma kranu przy bloku, nie ma go w ogrodzie. Samo podlewanie pochłania dwie godziny dziennie i mnóstwo wysiłku.
Z okien bloku rozpościera się piękny widok. Ciekawscy zaglądają, co też nowego Pani Krysia wymyśliła. Podziwiają i szanują ich pracę. Dziś już coraz mniej aktów wandalizmu i kradzieży. Wreszcie coś się zmieniło.
Jak długo dadzą radę tak pracować? Jak długo starczy im sił? Żeby tylko spadł deszcz, żeby był kran w pobliżu, żeby tylko nikt nie niszczył, a podziwiać mogą wszyscy. A gwarantuję Wam - jest co podziwiać! Ja podziwiam wszystko, co zobaczyłam i usłyszałam. Są jeszcze niezwykli ludzie w tym zagonionym, skomercjalizowanym świecie, ludzie którzy poświęcają swój czas, pieniądze i pracę pro publiko bono. Pełen „szacun” - jak mówią teraz uczniowie.
Wanda Dawlud
Łobez 24.06.2013 r.
Od Redakcji.
Państwu Krystynie i Janowi Wochom należy się nie tylko szacunek, ale i pomoc. Z jednej strony to wspaniale, że są ludzie, którzy swoje pieniądze i czas poświęcają na upiększenie otoczenia, dzieląc się tym z innymi, z drugiej strony niezwykle smutne, że inni - korzystając z daru, nie dają niczego od siebie. Pomoc przydałaby się szczególnie w podlewaniu i dostępie do wody, bo jak czytamy - starsi ludzie znoszą kilkadziesiąt litrów wody po schodach z drugiego piętra, a przecież nie robią tego tylko dla siebie. MM