(ŁOBEZ) Leokadia Pituch, z domu Bogucka, urodziła się 28 kwietnia 1928 roku w Gawii Piaski, gm Dokudowo, pow. Lida, woj. nowogródzkie. Córka Stefana i Józefy. 10 lutego 1940 roku Sowieci wywieźli rodzinę Boguckich na Sybir, ojca, macochę i pięcioro dzieci. Do Łobza przyjechało ich tylko pięcioro; brat Józef wyszedł z Rosji z Armią Andersa - osiadł w Anglii i tam niedawno zmarł, a na Syberii zmarła 6-letnia siostra przyrodnia Krysia. W Łobzie pani Leokadia wyszła za mąż za Józefa Pitucha, który z rodziną także wrócił z Syberii.
Do pani Leokadii nie można wejść na chwilę. Ma tyle do opowiedzenia, że trzeba zarezerwować na rozmowę kilka godzin. Natłok wspomnień i emocję powodują, że chciałaby od razu opowiedzieć wszystko, co jej się w życiu przydarzyło, a wątków są dziesiątki. No i ta wschodnia gościnność... Gdy ją odwiedzamy, w oczy rzucają się ślady po trudnym życiu; palce dłoni powykręcane, niedowład prawej ręki, stopy opuchnięte, bóle kręgosłupa schylają ją do ziemi. Jednak w w tej przygarbionej kobiecie czuć wielką siłę; twarz uśmiechnięta, pamięć znakomita i ta jej ruchliwość, ta krzątanina wokół sporej rodziny, którą - wydaje się - scala swoją osobą. Niedawno wszyscy spotkali się w restauracji w Świętoborcu, z okazji jej 85 urodzin. Dzieci, zięciowie, wnuki, prawnuki. Jaka to była radość - widać na zdjęciach, jakie pokazuje. Jest z tego dumna. Modliła się, by dożyć tych urodzin i doczekała. Mówi - teraz jak Bóg da.
Opowiada nam o swoim dzieciństwie spędzonym w syberyjskiej tajdze i o przyjeździe do Łobza. To wspólna dla wielu historia.
* * *
Leokadia Pituch: - Gdy miałam 4 lata zmarła mama. Mój brat Józef miał 6 lat. 10 lutego 1940 r. o godz. 2. w nocy obudzili nas, waląc w drzwi, żeby im otworzyć. Ojciec wstał, otworzył i weszło do kuchni pięć osób: dwóch ruskich żołnierzy z karabinami i trzech prawosławnych, którzy mieszkali niedaleko od nas. Ich wioska nazywała się Biskupce. Nasza rodzina liczyła siedem osób, ja miałam niecałe 12 lat, a mój brat 14. Byliśmy dziećmi pierwszej żony ojca, Józefy, która zmarła mając 35 lat. Rok po śmierci naszej mamy ojciec poślubił drugą żonę, Antoninę, która była panną o 12 lat młodszą od niego. Gdy wybuchła II wojna światowa, było już troje dzieci od macochy. Najstarszy Stanisław miał 5 lat, Janina 3 lata, a Krystyna 2 lata.
Ojciec urodził się w 1896 roku w Drobinie, pow. Płock, woj. warszawskie. Brał udział w I wojnie światowej. Bronił Warszawę. Razem z marszałkiem Józefem Piłsudskim odpędzili bolszewików i zwyciężyli. Po tej wojnie marszałek Piłsudski przydzielił osadnikom wojennym na Kresach po 22 hektary ziemi. Po rozmowie z ojcem wiem, że było ciężko. Ojciec mieszkał na stancji w Biskupcach, na wsi, bo nikogo nie znał. Brał pożyczki na drewno konieczne do budowy domu i obory, na konia, krowy, bo nie miał pieniędzy. Przez 20 lat dorobił się, powstał drugi dom, duża obora i nowy spichlerz. Kupił nową młocarnie harfę, sieczkarnię, był kierat, w którym konie chodziły wkoło i maszyny były na chodzie, bo elektryki nie było w domu. Była lampa naftowa. Ojciec miała latarnię i wszędzie z nią chodził w zimie.
Po wejściu Sowietów dali rozkaz, żeby za dwie godziny ubrać się i wziąć żywność na jeden miesiąc na drogę. Matka narobiła hałasu, bo był mróz, przeszło 22 stopnie. Jej małe dzieci spały. Ja z bratem wstaliśmy. Ojciec mówił do nich: „Jeżeli sądzicie, że ja winien, to weźcie mnie, a nie bierzcie małych dzieci na taki mróz”. Ruski sołdat odpowiedział, że on nie winien. Taki rozkaz im dali i oni muszą go wykonać. Matka się uparła, że dzieci nie ma w co ubrać i butów nie mają. Dali rozkaz, nie było odwrotu. Rodziców posadzili na krzesłach, kazali się nie ruszać, a oni robili rewizję, czy ojciec nie ma pistoletu. Nic nie znaleźli, dopiero wtedy pobudzili dzieci i zaczęli owijać w kołdry szyte z pakuł. Matka do mnie z krzykiem: „Idź do obory, wydój chociaż jedną krowę!”, bo musiała dzieci nakarmić, kaszę mannę ugotować. Poszłam sama, po ciemku wydoiłam krowę i wróciłam. Nie dali już rozpalić pod płytą, bo mówili, że już będzie za późno. Ojcu pozwolili zapakować latarnię i jeden bojec poszedł do spichrza z ojcem wziąć żywność na drogę. Nie było wyjścia. Matka już ubierała dzieci i zawijała w koce, kapy, kożuchy. Ja z bratem mieliśmy buty z cholewami skórzane i palta.
Chodziliśmy do szkoły – ja do piątej klasy, brat do siódmej. Ojciec zaprzągł konie do sani, wynieśli poduszki, pokładli troje dzieci i ja z nimi, posiadali na sanie, a najmłodszą dali mi na ręce i nakryli nas pierzyną. Był duży mróz. Na drugie sanie włożyli bagaże. Konie prowadził prawosławny. Brat i matka siedzieli na drugich saniach. Jechaliśmy do Lidy na dworzec kolejowy, okrężną drogą, przez gminę. Bardzo pomarzliśmy. Widziałam, jak brat Józek biegł z zimna za saniami, a łzy ciekły mu z oczu. Patrząc na niego, tak mi go było żal...
Jechaliśmy 20 kilometrów do stacji kolejowej w Lidzie. Po przyjeździe na stację, wsadzili nas do ciemnego wagonu. Już był wieczór. Było bardzo zimno, pokładliśmy się pod przykryciem, żeby się ogrzać. Małe dzieci bardzo płakały z głodu i zimna. Matka była bardzo energiczna, zaczęła walić w drzwi i krzyczeć, żeby dali świece, czy latarkę, bo musi dzieci nakarmić. Otworzyli drzwi i dali dwie świece. W domu była latarnia, świeciła na nafcie, ale nikomu nie przyszło do głowy, żeby ją zabrać.
W wagonie było pięć rodzin i tylko jedna prycza. My starsi spaliśmy na podłodze pod pryczą. Na niej tylko matki z dziećmi. W podłodze była dziura do załatwiania się. Ojca wybrali starostą wagonu. Z naszej strony były dwie rodziny: Boguccy - siedem osób - i Górscy, też siedem osób. Z drugiej strony były trzy rodziny: Kitlińscy (5 osób), Turcy (5 osób) i Lichorad (5 osób). Mieli po troje dzieci.
Okna – za kratami i drzwi zawarte na zamek. Raz na dzień dwóch bojców z karabinami otwierało drzwi i dawali rozkaz, żeby dwie osoby szły po wodę w ich obstawie. A my wyskakiwaliśmy na siłę, żeby załatwić się, bo wstydziliśmy się w wagonie. Dziura nie była niczym osłonięta. Oni darli się: „Wy kuda!?” Że nie wolno. My na siłę skakali i dalej pod drugi pociąg i włazili i robili, co natura wymagała. Wracali zaraz z powrotem, bo było zimno. 2-3 dni jechaliśmy przez polską ziemię. Później, na sowieckiej, dawali nam raz na dzień zupę i kaszę owsianą. Dwie osoby chodziły po wodę i dwie osoby po obiad. Mieliśmy swój prowiant z domu i nikt ich kaszy nie jadł, bo była z łuską owsa. Tę kaszę wywalali pod drzwi, a gdy Rosjanin otwierał je, to spadała mu na nogi. Był zły, bo musiał czyścic buty.
Po ponad czterech tygodniach podróży dojechaliśmy do Nowosybirska. Był długi postój, podczas którego była dezynfekcja. Zawieziono nas do łaźni, kobiety z dziećmi osobno. Nasze ubrania wzięto do odkażenia. Ogolono nam głowy maszynką. Prawie wszystkim tak zrobili. Oddali nam ubranie, ale było gorące i czymś było je czuć. Po postoju dowieźli nas do miasta Tomsk. Ojciec był tak chory, że już nie jadł i nie chodził. Nie zapomnę tego, jak sąsiedzi z pociągu wzięli go na ręce i ponieśli. Stał żołnierz z karabinem i widzi, że ja płaczę. Powiedział, żebym nie płakała, bo my już do końca przyjechali, a ojca ponieśli do bolnicy (szpitala). Spędził tam trzy miesiące. Już się robiło ciemno, brat oczy wycierał od łez, a matka z krzykiem do nas: „Do pracy! Nie stójcie! Ubierajcie dzieci i pakujcie pościele”. Bardzo się jej baliśmy, bo nas biła, jak ojca nie było, ale wojak dał rozkaz, żeby wszyscy szli za nim. Z wagonów poprowadzili nas na stołówkę, dali na płytkich talerzykach kaszę manną z cukrem. Bardzo to nam smakowało. Po powrocie już były konie z saniami podstawione pod wagony i kazano nam wszystkim wsiadać na te sanie.
Dano nam w zamian za ojca jakiegoś obcego pana, żeby prowadził konie. Nazywał się Stanisław Matwiejczyk. Nie miał dzieci, tylko żonę, to go dali do nas. Każda rodzina miała swoje sanie. Gdy wyjechaliśmy z Tomska, było już ciemno. Wieziono nas długo przez las, przeszło 50 kilometrów. Dojechaliśmy do uczastok nr 109 i tam nam dano kaszę manną; była ciepła i słodka, ale mało. Po posiłku władza ruska zaczęła rozdzielać rodziny po tajdze, w baraki. Małe dzieci płakały, to nas dali niedaleko od uczastka. To taka placówka, w której był sklep, szkoła, piekarnia, stołówka i sąd. Jechaliśmy niedługo - kilka kilometrów. Stał jeden barak, który mieścił 12 rodzin. 6 kajutków było z jednej strony i 6 z drugiej, a na środku korytarz. Mieszkanka były małe, może 2 na 3 metry. Stały dwa piece żeliwne z płytami do gotowania. Ojciec leżał dwa miesiące w szpitalu. Miał ciężką chorobę czerwonkę. Załatwiał się krwią, lekarze stwierdzili, że choroba powstała z przetrzymania stolca. Ojciec był bardzo inteligentny i uczciwy, ale wstydliwy. Był lubiany przez wszystkich, biednym dawał zboże za darmo na chleb. Matka z bratem poszli do lasu do pracy, a ja pilnowałam troje dzieci i robiłam im jedzenie, pranie, sprzątanie, co dzień myłam podłogę. Spaliśmy na podłodze. Stała jedna prycza, jeden stół z desek, nogi robione na x i taborki, czyli ławki z desek.
Już minął marzec, gdy przyszedł do nas komandir i rozkazał, że Lidia Bogucka i Josif, czyli ja z bratem, jutro mają być w szkole o 8 rano. Matka zaczęła krzyczeć, że nigdzie nie pójdą, że ja muszę być z dziećmi, a Józek idzie z nią do pracy, bo męża nie ma, leży w szpitalu. On na to: „Małczać! Rozkaz ma być wykonany. Jeżeli nie, to pójdzie do więzienia, a dzieci zabiorą do domu dziecka”. Wtedy przestała krzyczeć.
Co dzień do baraku ruski pracownik przywoził chleb i wagę, na korytarzu stał duży stół, a on w skrzyni przynosił chleb. My mieliśmy kartki, on wycinał i ważył co komu i wiele się należy, tak zwany pajok. Ja z bratem chodziliśmy do szkoły o rok niżej, jak chodziłam do piątej, to w tajdze do czwartej. Nie znaliśmy rosyjskiego. Ta szkoła trwała niecały rok. Matka kazała nam przed szkołą chodzić z nią do lasu i zbierać żywicę.
Tato
Pewnego razu poszła plotka, że nas ojciec nie żyje. Bardzo się tym przejęliśmy. Był już wieczór, gdy zobaczyliśmy, że nasz brat zniknął. Zaczęliśmy go szukać, ale nigdzie go nie było. Z tym zmartwieniem o niego poszliśmy spać. Obudziłam się w nocy i od razu zaczęłam ręką szukać, czy jest, bo zawsze spał niedaleko ode mnie na podłodze. Wyczułam go pod palcami i bardzo ucieszyłam się, że wrócił. Spytałam tylko po cichutku do ucha, gdzie był. Odszepnął mi, że u dyrektora na uczastku pytać, czy naprawdę nasz ojciec nie żyje. Brat miał wtedy 14 lat, szedł w nocy przez tajgę. Byłam zdziwiona, że nie bał się. Dyrektor powiedział mu, że ojciec jest zdrowy i niedługo do nas dołączy. Pogłaskał go po głowie i kazał mu iść do domu. Rzeczywiście ojciec niedługo wrócił.
Niemiec wydał wojnę 22 VI 1941 r. Po wakacjach wszyscy poszliśmy do pracy, bo w związku z wojną dawali mniej chleba i kazali ciężko pracować. Wszystko było na kartki. Rzuciliśmy szkołę i zaczęliśmy pracować. Robiłam drewniane gwoździe i kamfory, to były takie jeżyczki, służące do zbierania żywicy. Z sosny piłowałam klocki, dłuższe na gwoździe, a na kamfory krótsze - sześciocentymetrowe. Miałam dłuta, młotek i piłę oraz drewniany konik. Wszystko musiałam sama ostrzyć. Starsi chodzili po lesie, na deskach przybijali jeżyki, a gwoździe służyły do tego, aby spływała po nich żywica do kubeczka.
Na Syberii ciężko pracowałam. W lecie zbierałam żywicę, dźwigając drabinę na plecach. To był już piąty rok. Na drabinie było zamontowane wiadro, sosny były grube. Kilka razy musiałam wchodzić na to samo drzewo, żeby zebrać żywicę. Z jednej strony miałam hak, żeby przejechać żłob, tak aby żywica ciekła po rowku, a nie po sośnie, a w drugiej ręce łopatkę, którą wybierałam żywicę do wiadra. Gdy miałam już pół wiadra, to szłam do ziemlanki, żeby wylać do beczki. Bolał mnie kark. Byłam oblepiona cała w smole.
Na sobie nosiłam odpowiednie ubranie. Na twarzy czarną siatkę, jako ochronę przed robactwem. Cała konstrukcja ubrania powiązana była na drut i sznurki przy dłoniach i stopach, tak aby nie było widać ciała. Ja tylko zbierałam żywicę. Był podział obowiązków. Jedna osoba nacinała, a ja po trzech dniach szłam zbierać żywicę. Przez tyle czasu żywica ciekła po drzewie. Lato trwało krótko.
Był bardzo wielki głód
Matka nagotowała w siedmiolitrowym garnku trawy, do tego dodawało się dobrze umytych startych ziemniaków, żeby woda była bardziej gęsta. Nigdy w niedzielę nie miałam wolnego, bo pociągiem, transportem bydlęcym, jechałam około 70-80 kilometrów, potem od dworca szłam jeszcze kilkanaście kilometrów, aby kopać łopatą ogród. Zarabiałam 3 wiadra ziemniaków. Przewiązywałam wór na pół, wkładałam na bark i niosłam do dworca około 12 lub 15 kilometrów. Do domu wracałam ponownie pociągiem, a z dworca dalej pieszo do domu. Dzięki temu przez kolejny tydzień mieliśmy co do tej trawy włożyć.
Ojca gdzieś zabrali, wywieźli do innej pracy. Matka sprzedawała już poduszki. Rosjanie mieli krówki, to co dzień braliśmy pół litra mleka do zupy z trawą. W ten sposób była omasta na cały gar. Jak najadłam się tej zupy, to było mi ciężko, ale i tak musiałam iść do pracy po obiedzie.
Chleb był owsiany, prosiany, brałam ścierkę, jak szłam po chleb, bo się kruszył.
Pamiętam, był straszny upał, a ja miałam kilka kilometrów na swój przydział. Kapcie mi z nóg zleciały. Majster był dla mnie dobry. Dał mi butlę dziegciu. To mnie ratowało. Zaszłam do ziemlanki, była ulga, bo chłód orzeźwił. Tam się nie robiło na godziny, ale była norma do wykonania. Jako nastolatka, miałam mniejszą normę. Po odpoczynku zdjęłam siatkę i nasmarowałam się dziegciem: twarz, dłonie i stopy. Lżej było oddychać. Jak przyniosłam wiadro, znów musiałam się smarować, póki słońce nie zaszło. Siatkę musiałam założyć, bo meszki by mnie pogryzły, nie widziałabym na oczy, tyle było robactwa, a w nocy pluskwy nie dawały spać. Matka robiła jakiś ług z twardego drzewa, popiół parzyła, na drugi dzień zlała, zagrzała i kazała mi umyć głowę, to ja umyłam całą twarz. Wyszły mi czerwone plamy i strasznie piekło. Nie było żadnych środków czystości – mydła, proszku. Najgorzej było w zimie. Przez 6 lat nie miałam walonków ani kufajki. W baraku było zimno w nogi.
Smolarnia
Jak poszliśmy do lasu, mieliśmy dużo narzędzi: siekierę, łopatę, piłę. Była tam smolarnia, kazano nam karczować pnie i spuszczać duże, grube sosny i piłować pnie po metrze długości. Najgorzej było wydobyć korzeń pnia. Trzeba było szeroko odrzucić śnieg od zdrowego pnia. Kopać łopatą i odrąbać sęki od pnia z metr dalej. Ze mną była młoda Rosjanka. Te sęki rąbali, palili i grzali nogi. Trzeba było odkopać korzeń przeszło na metr głęboko. Później musiałyśmy podpiłować korzeń. Piła oblepiała się smołą tak, że nie dało się ruszyć. Po bokach rąbało się siekierą. Zajmowało to dużo czasu, dziennie karczowało się dwa korzenie.
Do Andersa
Po pakcie Sikorski - Majski, potwierdzonym przez Stalina, ogłoszono amnestię dla Polaków i dano zgodę na utworzenie Armii Polskiej pod dowództwem gen. Władysława Andersa. Wszyscy byli z tego bardzo zadowoleni, szczególnie ojciec. Mogli wreszcie wyjechać z tajgi.
Ojca chcieli zabrać na wojnę, ale po trzeciej komisji odesłali do domu. Uznali, że ma słaby wzrok i wadę serca. Gdy jednak brat Józek dowiedział się, że generał Anders buduje polskie wojsko, to umówił się z kolegą, że pójdą na wojnę. Bez wiedzy ojca wybrał chleb do końca miesiąca, to był rok 1942. Brat miał 15 lat. Od naszego baraku jeździł traktor gąsienicowy, ładowany drewnem, duży jak wagon. Co dzień jechał do Tomska. Brat z kolegą w zimie, po północy, odpalili ten pojazd i pojechali nim 50 kilometrów. Na dworcu stał pociąg z poborowymi na wojnę. Pociąg ruszył, a oni w biegu wskoczyli do niego. Żołnierze w pociągu spytali: „malczyki, wy kuda?”. Oni, że na wojnę, nie przyznali się, że są Polakami, mówili im, że będą im pomagać chodzić na zwiady, dawać wiadomości. Jak była komisja, to im kazali schować się pod pryczą i dali im chleba i czaju, bardzo im podziękowali i wysiedli. Potem brat napisał list z amii. Ojciec bardzo to przeżywał. Brat był na wojnie we Włoszech u generała Andersa, walczył pod Monte Casino, nadawał morsem. Potem dali żołd i powiedzieli, idź gdzie chcesz, do Polski. Został w Anglii. Zmarł niedawno w Birmingham.
Gdy już była amnestia, tatuś sprzedał ostatni garnitur i wyjechaliśmy w Ałtajski Kraj, powiat Troick, uczastok numer 139. Było jednak coraz gorzej, gdy Niemcy otoczyli Leningrad. Wtedy dużo rodzin, dzieci i sieroty przywieziono na Sybir. Wywozili przed Niemcami, bo w Leningradzie umierali z głodu.
Powrót do Polski
W drodze powrotnej ojciec był starostą wagonu. W wagonie jechało pięć rodzin. Do Łobza przyjechaliśmy 20 maja 1946 roku. Miasto leżało w gruzach. Już nie było mieszkań, ale stali szefowie z majątków i namówili, że dadzą do syta chleba, ziemniaków, mleka.
Pojechaliśmy do Dalna, pod Łobzem, bo było blisko dworca. Nas wróciło pięć osób. Na Syberii zmarła 6. letnia Krystyna. Brat Józef pojechał na wojnę, przeżył piekło, został w Anglii. Później nam pomagał. Dalno nazywało się jeszcze Lindenfende, Później Lipnica. Z nami przyjechali: Bogdany, Frostowie, Jarosz, Jazowiccy. MM