(WĘGORZYNO) 73 lata mija od pierwszych wywózek na Sybir i do Kazachstanu po czwartym rozbiorze Polski przez Niemcy i ZSRR w 1939 roku. Oto kilka zdań wspomnień z życia w Kazachstanie. Moje niektóre przygody w Kazachstanie w latach 1940 – 1946.
Jak trafiłem do Kazachstanu? Podobnie jak wiele polskich rodzin, decyzją władz ZSRR, które okupowały w tym czasie nasz kraj.
Prawem „Kaduka” zastałem zesłany w dalekie stepy Kazachstanu. Tam, nie mając jeszcze jedenastu lat, pracowałem od świtu do nocy przy pieleniu chwastów w zasiewach zbóż, a potem na sianokosach byłem „pogończykiem” - poganiaczem pary wołów. Pracowałem w sowchozie Bolszewik, woj. Siemipałatinsk, razem z moją mamą, która też wykonywała taką samą pracę. Pewnego razu kazano mi przejść do pracy w innej brygadzie. Zdecydowanie odmówiłem, więc odmówiono mi wydawania posiłków. Była to moja pierwsza głodówka. Nic nie jadłem. Następnego dnia brygadzista cofnął swoją decyzję i kazał mi wrócić do dotychczasowej pracy, wtedy ponownie wydano mi posiłek (jeżeli to, co dawali, można było nazwać posiłkiem).
Z trudem przetrwaliśmy pierwszą surową zimę. Mieszkaliśmy w wielorodzinnym, nieopalanym baraku, w którym ściany były całkowicie pokryte lodem. Mieliśmy tylko jedno przykrycie na cztery osoby, a mnie wypadło spać przy ścianie i na wiosnę już nie mogłem chodzić. Podpierałem kołkiem pierś, robiłem nim ruch do przodu i dociągałem nogi. Przez lato, do jesieni, stopniowo wyzdrowiałem. Wtedy zamieszkaliśmy w miejscowości Karaganda-Kul, około 30 km na północ od Bolszewika. Tam mieliśmy lepsze warunki mieszkaniowe i były większe przydziały żywności. Miejscowość ta, to duża wieś przedzielona rzeką. Z jednej strony tej rzeki mieszkali Kazachowie i pracowali w swoim kołchozie im. „Dżana Dżoł” – Nowa Droga, a z drugiej Rosjanie i pracowali w kołchozie im. „Krasnyj Ochotnik”. Ja z mamą pracowaliśmy w ruskim kołchozie, a mieszkaliśmy w części zamieszkałej przez Kazachów, w jednej izbie z Kazachami. Kobieta, u której mieszkaliśmy, miała na imię Komar, jej syn Ałtaj. Jej mąż był w więzieniu. W zamian za użyczenie nam miejsca w mieszkaniu, mieliśmy obowiązek ogrzewać mieszkanie w zimie. Kiedy wody pokryły się lodem, kosiłem trzcinę łopatą lub kosą i wiązkami na plecach nosiłem ją do domu. Poza tym spalaliśmy „kieziek” - wysuszone krowie łajno.
Pewnego razu na jeziorze nakosiłem całą furę trzciny i na drugi dzień pojechałem po nią saniami z zaprzęgiem w parę wołów. Bez ładunku woły łatwo przeszły po lodzie, a gdy trzcinę załadowałem, ich nogi się ślizgały. Woły upadały na lód i leżały. Bałem się, że ich ciepło roztopi lód i utoną, a ja pójdę do więzienia. Wieczorem po pracy przyszła mama. Uwolniliśmy woły z jarzma i luzem wyprowadziliśmy je na ląd. Następnego dnia brygadzista dał podkute konie i sanie z załadowaną trzciną z łatwością przywiozłem do domu.
Zamieszkiwanie z kazachską rodziną pozwoliło nam lepiej poznać ich mowę, obyczaje, sposób odżywiania i ich codzienne problemy. Domy kazachskie były przeważnie dwuizbowe. Jedna izba mieszkalna, gdzie stały łóżka lub leżały filcowe, grube maty. Nie było krzeseł, siadano na podłodze, na której leżały skóry albo filcowe maty, a w bogatszych rodzinach - dywany. Na centralnym miejscu zawsze stał kwadratowy niziutki stolik o boku około metra i wysokości około 25 cm. Siadało się przy nim z podwiniętymi do wewnątrz stopami i kolanami na zewnątrz, a stopy blisko siebie.
Druga izba spełniała rolę kuchni. W niej na stałe był wmurowany kocioł w kształcie półkuli o średnicy około 70 cm. Służył do gotowania, smażenia i pieczenia, a nazywał się „kazan”. Najczęściej gotowaną potrawą był rosół z każdego rodzaju mięsa, ale nigdy ze świni. Mówili „Kazach ciuszka dżemyjdy” - Kazach świni nie je. W rosole gotowali „kiespie” - makaron. Taki posiłek nazywali „toj” i zjadali go w późnych godzinach po pracy. Z mąki pszennej robili „borsaki” - takie kluseczki w kształcie walca o długości 2 cm i średnicy 2 cm. Smażono je na baranim łoju. Łój taki pozyskiwano od specjalnej rasy owiec, które miały rozbudowany ogon tzw. kurdiuk, o masie sadła około 2 kg. W kotle też piekli „katerma” - to duży placek z mąki pszennej o średnicy kotła. Pieczony z jednej strony przybierał kształt kotła, a po odwróceniu piekł się wypukłością do góry. Na wyposażeniu kuchni była też „stępa” – taki drewniany, duży moździerz, w którym tłukło się na mąkę prażoną w kotle pszenicę. W taki sposób powstawał „tołkan”, a prażoną i nie utłuczoną pszenicę nazywali „kurmasz”. Tołkan mieszali z „kajmakiem” - gęstą śmietaną z gotowanego mleka. Te wszystkie wyroby (poza rosołem i kiespie) spożywano popijając czajem. Uwielbiali czaj „kirpicznyj” z wodą „irtysznyj” - herbata prasowana na kształt cegiełki i woda z rzeki Irtysz.
Mąż Kazaszki, u której mieszkaliśmy, słał listy, aby mu przysłać do więzienia – i tu wymieniał swoje wymarzone potrawy, a w więzieniu na pewno głodował. Komar przygotowywała paczkę, przy czym płakała, a gdy przesyłka była już gotowa, nie było jej komu zawieźć na pocztę, bo znajdowała się bardzo daleko, a żadnej komunikacji nie było i drogi były zasypane śniegiem po pas. Paczka więc leżała, a pokarm z paczki powoli był zjadany. Przyznam się, że my też ukradkiem pomagaliśmy te smaczne produkty zjadać. Syn, mały Ałtaj, tęsknił za ojcem, czekał na niego i pośpiewywał swoją kazachską piosenkę:
Naszym głównym źródłem wyżywienia były deputaty ziarna z kołchozu. Wydawano je po kilkanaście, nieraz po kilka kilogramów raz na dziesięć dni. Wiosną i latem łatwiej było zdobyć jedzenie, bo zbieraliśmy lebiodę, stepową cebulę, jaja dzikich kaczek, czajek, kulików, łowiliśmy ryby, a gdy się wylęgły i podrosły kaczki, ich matka prowadziła je do jeziora, a wtedy trzeba było się zaczaić i łapać jeszcze nie umiejące latać, tłuste dzikie kaczki. Zimą żyło się dużo gorzej.
Ludzie narzekali na wojnę, na słaby urodzaj, a przydziały żywności ciągle malały. Doszło do tego, że mama otrzymała dwa kilogramy siemia lnianego na całą rodzinę. W rodzinie też mama wprowadziła ograniczenia: trzy łyżeczki dla ciężko pracującej mamy, dla nas dzieci po dwie. W magazynach zboże było nietykalne, bo był to deputat kołchozów złożony dla państwa.
Ja nauczyłem się podszywać walonki, w których wydeptywały się podeszwy i trzeba było przyszyć nowe. Byłem zapraszany do domów, by tam je przyszywać, dostawałem wtedy jedzenie w domu gospodarzy i trochę do domu.
Dokuczliwy głód zmuszał do ciągłego poszukiwania jedzenia. Pewnego razu, na dziedzińcu kazachskiego kołchozu, usłyszałem pracę wialni zboża. W czasie przerwy obiadowej, kiedy stróż się oddalił, postanowiłem tam zajrzeć, czy nie zdobędę czegoś do jedzenia. Aby nie tracić czasu, nawet się nie ubrałem. Przeskoczyłem przez mur i znalazłem się w małym magazynku, gdzie leżały plewy i było w nich nieco zboża. Mała z tego korzyść, ale zdjąłem walonkę, nasypałem pełną i zamiast jedną nogą boso uciekać, wróciłem, napełniłem drugą i dopiero w nogi. W uchylonych drzwiach ukazała się groźna twarz z kozią brodą, skośnymi oczami, wypukłymi policzkami, a łeb przykryty kazachskim małachajem (rodzaj czapki zimowej). Wysypałem zawartość z obydwu walonków i do drzwi, ale były już zamknięte. Ogarnął mnie strach, jestem uwięziony. Teraz brak kurtki i czapki stawał się coraz bardziej dokuczliwy. Walę pięścią w drzwi - bezskutecznie, a w magazynie nie ma niczego, co by mi pomogło w ucieczce albo wyjęciu żelaznego pręta, który tkwił na zewnątrz w skoblu drzwi. Jedynie co mi przyszło na myśl, to podskoczyć, wsadzić rękę w szczelinę niedomkniętych drzwi i chwycić je za górną krawędź, wyłamać najwęższą deskę, wyjąć żelazny pręt ze skobla i uciekać. Tak też zrobiłem i udało się - uciekłem. Skończyło się tylko na strachu. Jeszcze za mną stróż pokrzykiwał, ale ja już byłem daleko. Mimo tych przygód, przyjaźniłem się z kazachskimi chłopcami, razem ujeżdżaliśmy młode woły, aby je można było na wiosnę zaprzęgać do pługa.
Zbliżała się kolejna zima. Kazaszka Komar wypowiedziała nam kwaterę, bo z więzienia miał przyjechać jej mąż. Wprawdzie znaleźliśmy następną, ale najbardziej dokuczliwym okazywał się głód. Nieraz byłem tak głodny i pozbawiony sił, że nie mogłem chodzić. Leżałem wtedy w ciepłym zakątku pieca i trząsłem się z zimna, choć piec był ciepły. Wydawało mi się wtedy, że to już zbliża się koniec mojego życia, ale myśl o tym, że przecież muszę wrócić do Polski, przywracała siły, wracała nadzieja i chęć do życia.
Kiedyś, wracając bardzo głodnym z pracy, witał mnie mój mały czarny kotek, głośno miauczał, prosił o jedzenie, ale to ja jego chciałem zjeść. Gdy brałem kotka na ręce z myślą, że zrobię z niego rosołek, kotek tulił się do mnie i tak pięknie mruczał, ale cóż mogłem mu dać, kiedy sam byłem głodny, aż do granic wytrzymałości. Przy otwartych drzwiach kotek wyszedł z domu i więcej nie wrócił. Było też tak, że zwabiliśmy do izby psa i skończyło się na tym, że myśmy go zjedli.
Nasza mama pracowała w kołchozie przy owcach, a na przedwiośniu owce się kociły i młode owieczki czasem były stratowane przez dorosłe. Te nieżywe już owieczki mama przynosiła do domu, opalała sierść, piekła i myśmy to zjadali. Były bardzo smaczne. Przyszedł w końcu czas, że już nic i nigdzie nie można było zdobyć do jedzenia. Po prostu umieraliśmy z głodu. Wtedy mama poszła do zarządu kołchozu i przedstawiła naszą sytuację. Brygadzista – diadka Karpo, sam był więźniem sowieckich łagrów, znał biedę nie gorzej niż my i nie zostawił nas bez pomocy. Ja byłem znany z tego, że umiałem zdjąć skórę z padłego zwierzęcia, to kazał mi przyjść, bo ma dla mnie zajęcie.
Był wtedy silny mróz i drogi były zasypane, a ja byłem tak słaby, że ledwie utrzymywałem się na nogach, ale musiałem się zmobilizować i pójść. Gdy zjawiłem się na podwórzu gospodarstwa, brygadzista polecił mi wejść do wskazanego obiektu, zdjąć skórę z padłego cielaka, wyjąć serce, płuca, wątrobę, śledzionę oraz żołądek i ułożyć je na zdjętej skórze. Gdy wszedłem do pomieszczenia okazało się, że jest to dość spory byk, a nie cielę, do tego żywy, a nie padły i nie leży, ale stoi. Jakże z takiego zdjąć skórę, kiedy ja jestem w gorszej kondycji fizycznej, niż on. Nie było czasu do namysłu, podszedłem do zwierzęcia, chwyciłem jedną ręką za róg, drugą za pysk i energicznym skrętem głowy powaliłem zwierzę na ziemię. Wtedy nożem szybko starałem się odciąć głowę, żeby zwierzę nie zdążyło wstać. Gdy już przeciąłem tchawicę, słychać było głośne charczenie, a pod otwartym oknem stał brygadzista i pytał, czy już skończyłem. Przytkałem pięścią tchawicę, aby uciszyć charczenie i powiedziałem – już kończę. Myślę, że ten człowiek wiedział o wszystkim i przyszedł mi z pomocą, gdybym sam sobie nie poradził. I chwała mu za to! Zdjąłem więc za pomocą noża skórę, rozciąłem zwierzę na pół, wydobyłem z wnętrza serce, płuca, wątrobę, śledzionę oraz żołądek i zgłosiłem zakończenie pracy.
Przyszła kilkuosobowa komisja i młoda lekarka po kolei wszystko kroiła, starając się ustalić chorobę i przyczynę zgonu. Ja dobrze wiedziałem, że przyczyną zgonu była nie choroba, ale odcięcie głowy zwierzęciu. Chorobę ustalono, protokół podpisano, a ja otrzymałem polecenie: skórę do magazynu, a resztę wilkom. Rosjanie doskonale wiedzieli, że Polacy nie pozwolą tego oddać wilkom, sami zjedzą. Akurat przyszła mama i zaniosła skórę do magazynu, a ja najszybciej, jak tylko mogłem, opuszczałem kołchozowy dziedziniec z mięsem, które było zbyt cenne, aby je oddawać wilkom. Zawiozłem je do domu i po kawałeczku mieliśmy jedzenia na dłuższy czas. Jednak powoli i to się kończyło. Mama postanowiła poszukać pracy znów w sowchozie, bo tam dawali tzw. pajok – 400 gramów chleba dla pracującego i 200 dla członka rodziny. I poszła mama w nieznane, od jednego sowchozu do drugiego, szukać pracy i chleba, a odległości pomiędzy aułami sięgały trzydziestu kilometrów, a drogi były głęboko zaśnieżone i nie było komunikacji. Ne było mamy dwa, a może nawet trzy tygodnie, ale znalazła pracę i mieszkanie, nawet przywiozła chleb dla nas oraz podwodę, aby nas zabrać ze sobą. Jechała cały dzień i płakała, bo nie wiedziała, czy zastanie nas żywych, czy umarłych z głodu. Późnym wieczorem i z płaczem mama weszła do izby, zastała nas nie tylko żywych, ale i najedzonych. Przenocowaliśmy i rano wyruszyliśmy do nowego miejsca zamieszkania i do nowego miejsca pracy.
Jak przeżyliśmy czas kiedy mamy nie było? Kiedy wyczerpały się wszystkie możliwości zdobycia jedzenia, poszedłem do chatki po przeciwnej stronie drogi i zapytałem, czy nie mają czegokolwiek do jedzenia. Mieszkała tam staruszka z dwojgiem dzieci i nic nie mogła mi dać, ani obierków, ani resztek chleba, ani nawet okruszków. Wyszedłem z niczym, ale wychodząc dostrzegłem kilka kur na płotku, wygrzewających się w promieniach zachodzącego słońca. Jedynie co mi wtedy przyszło do głowy, to chwycić jedną, jak lis, i chodu. Dziś wstydzę się tego, ale tak właśnie zrobiłem. Jedną zdjąłem z płotu, ukręciłem głowę, żeby nie krzyczała, schowałem pod kufajkę i do domu. W domu, pod piecem chlebowym, była głęboka wnęka, wrzuciłem zdobycz w róg, tuż przy włazie, i czekałem na dalszy bieg wydarzeń. Sąsiadka doliczyła się, że brakuje jej kury, przyszła zobaczyć, zapytać, czy u nas nie ma i poszła. Po jakimś czasie znów przyszła, tym razem postanowiła poszukać, ale nie znalazła. Po następnej chwili, już po raz trzeci, przyszła ze światłem, skrupulatnie szukała, nawet zajrzała do tej wnęki i też odeszła z niczym. Wypadałoby teraz tę kurę oskubać i ugotować, nawet głód do tego przynaglał. Długo jednak czekaliśmy, aż pogasną wszystkie światła w oknach chatki u naszej sąsiadki.
Ta kura uratowała nas przed głodem na kilka dni, ale nie można było zaprzestać poszukiwań żywności. Gdy działania wojenne przesuwały się na zachód, a dywizje niemieckie pozostawiały po sobie spaloną ziemię i zgliszcza, ludność powracała na wyzwolone tereny, zagospodarowywała je, ale nie było inwentarza żywego, bo wojska niemieckie wszystko zjadły. Z Kazachstanu, aż na wyzwolone ziemie, przepędzano bydło, aby zasilić kołchozy i gospodarstwa państwowe. Przez naszą wieś pasterze przepędzali bydło. Jedna z krów złamała nogę i musieli ją dorżnąć, więc na krótko zatrzymali się w naszej miejscowości. Poszedłem do nich i poprosiłem o cokolwiek do jedzenia. Dostałem żołądek i jelita, ale jak im przyniosę tytoniu, to mi dadzą cztery nogi i głowę. Nasza gospodyni, u której mieszkaliśmy, miała kilka wysuszonych łodyg tytoniu, sama nie paliła, to je oddała. Zaniosłem pasterzom, byli bardzo wdzięczni, ja chyba jeszcze bardziej, bo dostałem tyle jedzenia.
Tak przeżyliśmy, czas kiedy mama poszukiwała nowej pracy.
Zbigniew Kędra
Węgorzyno, 13.04.2013.<>