Odszedł od nas Henryk Hryciuk, puzonista Złocienieckiej Orkiestry Dętej
(ZŁOCIENIEC) Mówi się, nie ma ludzi niezastąpionych, ale Orkiestra bez Henryka nie będzie już tym samym zespołem.
Był jednym z najstarszych członków Złocienieckiej Orkiestry Dętej. Przez ostatnie pięć lat pełnił funkcję prezesa naszego Stowarzyszenia. Przygodę z muzykowaniem orkiestrowym Henryk Hryciuk rozpoczął w 1960 roku. Miał wtedy 12 lat. Jak wspominał, bardzo zależało mu na tym, aby nauczyć się grać. Zgłosił się więc do Miejskiego Domu Kultury, w którym działały zespoły prowadzone przez zatrudnionych w instytucji instruktorów. Młodzieniec usłyszał tam jednak: „wszystkie instrumenty są już zajęte, idź do hali sportowej, tam „Czarny” cię przyjmie”.
Jak usłyszał, tak zrobił. Stanisław „Czarny” Gadzina przyjął Go do zespołu, którym była ówczesna Orkiestra Dęta Zakładów Przemysłu Wełnianego. Henryk otrzymał swój pierwszy instrument – wielki werbel. Było to tuż przed Świętami Wielkanocnymi, więc do oficjalnego występu z okazji 1 Maja Henryk nie zdążył opanować całego repertuaru. Dostał ksylofon, na którym w krótkim czasie perfekcyjnie nauczył się grać. Taniec Węgierski nr 5 Johannesa Brahmsa szybko stał się jego popisowym utworem.
Od tego momentu Henryk Hryciuk grał w naszym zespole przechodząc wszystkie szczeble drabinki orkiestrowej: od werbla poprzez puzon i sakshorn do tuby.
Był amatorem, a jednak potrafił grać na wielu instrumentach. Umiejętności zdobywał samodzielnie dużym nakładem dodatkowej własnej pracy, będąc w tym samym czasie zatrudnianym na różnych stanowiskach robotniczych w wielu złocienieckich zakładach pracy. Był żywą historią życia złocienieckiego, czasu osiedlania się, po dni współczesne. Opowiadane przez Niego anegdoty i dykteryjki iskrzyły się humorem, w doskonały sposób oddawały lokalny złocieniecki koloryt.
Nigdy nie zabiegał o wyróżnienia. Hołdował zasadzie, że dobra działalność człowieka sama się obroni. Był zawsze duszą towarzystwa i przysłowiową „złotą rączką”. Dziś wszyscy wspominamy Go z uśmiechem na ustach. Wierzymy, że patrzy teraz na nas z góry, z taką samą życzliwością, jak za życia, i pewnie jest mu tam lepiej niż tu. Bo przecież muzyka jest dla nas wszystkich próbą kontaktu z Najwyższą Doskonałością. Jedni ten kontakt uzyskują bardzo szybko, inni muszą w to włożyć dużo więcej pracy. Jednak każdy musi w tym poszukiwaniu odnaleźć własną drogę, a poszukiwania bywają czasami naznaczone bolesnymi doświadczeniami, których żadnemu muzykowi nie brakuje. Henryk tę drogę już zakończył. Pewnie teraz w spokoju i radości może cieszyć się możliwością zagrania wszystkiego, o czym marzył.
Był i spawaczem. Nikomu, i nigdy, nie odmówił wykonania usługi. Przeszkadzały mu okulary – zrzucał je. Maska była jakoś nie taka, odkładał, bo tak było lepiej widać spaw. Spawał w niezwykle groźnym ocynku, i - co tu kryć – nie zawsze dbał o siebie. Przyszła choroba. A grał, tak jak i spawał – całym sercem. Całym sobą. Tylko granie, tylko spawanie – wszyscy z tego Go znaliśmy. Swojej Polsce, jak i swojej Orkiestrze, pozostał wierny do końca. To były Jego Ojczyzny. I Złocieniec. Jeszcze słyszymy Heniu: syczy palnik, grzmi puzon...
Antoni Gadzina, Dyrygent Złocienieckiej Orkiestry Dętej