Leokadia Dziemieńczuk - Moja droga do Gryfic (cz. 2)
(GRYFICE) W ostatnim wydaniu naszego tygodnika przedstawiliśmy wigilijne wspomnienia z dzieciństwa na kresach pani Leokadii Dziemieńczuk. Dzisiaj przedstawiamy ciąg dalszy wspomnień.
Red. - Kiedy Pani przyjechała do Gryfic? Czy przyjechała pani z całą swoją rodziną?
Pani Leokadia - Nie, do Gryfic przyjechałam tylko z mężem w 1957 roku. To był jeden z ostatnich transportów.
Red. - To znaczy, że cała rodzina pozostała na kresach wschodnich?
Pani Leokadia rozpoczyna swoją historię.
- Tak, rodzina pozostała na kresach. Tutaj, w Dziadowie, osiedlił się brat mojego męża, który był zesłany na Syberię, gdzie przeżył całe 12 lat. Jego transport z Syberii do Polski miał przystanek docelowy w Gryficach. Urząd Repatriacyjny przydzielił im gospodarstwo w Dziadowie. Pisał do nas listy, zapraszał, bo tęsknił, a do rodzinnych stron wrócić nie mógł. Ale ja wrócę - mówi pani Leokadia - jeszcze do czasu przed przyjazdem tutaj. W rok po zawarciu małżeństwa urodziłam synka. Miał osiem miesięcy, jak zmarł. Chorował, pojechaliśmy z nim do szpitala, tam dzieci chorowały na zapalenie opon mózgowych. Ja, młoda kobieta, żona i matka nieświadoma zagrożeń, wykonałam polecenie pielęgniarki czy lekarki, która kazała mi dziecko wykąpać, bo inaczej do szpitala dziecka nie przyjmą. Takie mieli pomysły, czyste dziecko musiało być u nich dodatkowo wykąpane. Posłuchałam, bo cóż mogłam zrobić, a to był miesiąc luty, w szpitalu zimno. Żeby to było teraz, to wiedziałabym, co robić, ale wtedy? Musiałam dziecko wykąpać, bo to był warunek przyjęcia do szpitala. Synek dostał zapalenia opon mózgowych i zmarł.
I cóż? Dwa lata po ślubie zostaliśmy we dwoje. Mieszkaliśmy z rodzicami męża, mieliśmy już przygotowany budulec na własny domek. Bo tam budowano domki drewniane, ale materiał też trzeba było kupić.
Brat męża często pisał listy z Polski, w każdym zapraszał do siebie. Z mężem długo rozważaliśmy przyjazd do Polski. W końcu postanowiliśmy, że żadnego domku w pobliskim miasteczku nie zbudujemy, że wyjeżdżamy. Sprzedaliśmy budulec i krowę z posagu, kupiliśmy motocykl IŻ, taki z przyczepką, zabraliśmy ze sobą najbardziej potrzebne sprzęty, pamiętam, że była tam masywna, trzydrzwiowa szafa na ubrania i pościel, maszyna do szycia, którą mam do dzisiaj. To wszystko nadaliśmy na bagaż.
Przyjechaliśmy do Stargardu Szczecińskiego, to był nasz punkt repatriacyjny, tutaj dodam, że byłam już w ostatnim miesiącu ciąży.
Ze Stargardu Szczecińskiego wysłaliśmy telegram do brata męża, że już jesteśmy. Na drugi dzień przyjeżdża samochodem córka brata z wujkiem i jedziemy do Dziadowa.
A w Dziadowie radość ze spotkania i uczucie ulgi na mój widok, a ja w wysoko zaawansowanej ciąży. Bratowa mówi mi, że mieli duży problem, bo w ich pięknym, dużym sadzie zamieszkała sobie sowa i co wieczór pohukiwała niosąc informacje o narodzinach dziecka. Bali się, że ich niepełnoletnia córka może do domu przynieść nieślubne dziecko, bo lubiła chodzić na potańcówki i zabawy, a wiadomo, co takie chodzenie może przynieść.
(Od red. Jeśli kogoś rozśmieszyło, że sowa swoim pohukiwaniem w sadzie, czy na drzewach rosnących w pobliżu domu przynosi jakieś informacje, to powiem tak: nasi dziadkowie i pradziadkowie nie tylko rozpoznawali, czy słyszeli śpiew skowronka na wysokim niebie. Ale w pohukiwaniu sowy słyszeli informacje o ślubie, o narodzinach i o śmierci. I w odczytywaniu głosu sowy nigdy się nie mylili. Ale to byli nasi dziadowie i pradziadowie. Dzisiaj nawet śpiewu skowronka nie słyszymy. Dlatego wierzenia naszych przodków szanować musimy).
Natomiast nas zasmucił widok brata męża, miał bardzo duży brzuch, efekt pobytu na Syberii i jedzenie wszystkiego, co wpadło w ręce, w tym kotów i psów. Tak opowiadał brat męża, w brzuchu zbierała się woda. Był częstym pacjentem szpitala w Gryficach, gdzie tę wodę ściągano.
Ale wrócę do naszego przyjazdu. W Dziadowie osiedliło się kilka rodzin z naszych stron. Wszyscy przyszli do domu brata, gdzie było przygotowane sute przyjęcie dla wszystkich. Po długich rozmowach, wspomnieniach, trunku i dobrym jedzeniu, umyci idziemy spać. Ja bardzo zmęczona podróżą i swoim stanem chciałam odpocząć. W nocy zbudziły mnie bóle porodowe. Budzę męża i mówię, że chyba będę rodzić. A on do mnie - co ty mi mówisz, jak ja nie wiem, jak z tego domu wyjść. Rozmowę usłyszała bratowa. Szybko wstała, rozpaliła ogień pod kuchnią, postawiła garnek z wodą. Ty się umyj, przygotuj się. A ja idę do sołtysa zadzwonić po karetkę pogotowia. Karetka z Trzebiatowa przyjechała bardzo szybko i mnie zabrali do szpitala. To był listopad.
Później mąż mi opowiadał, że wstał rano, wyszedł przed dom i nie wie, gdzie mnie powieźli i jak się dowiedzieć, gdzie jestem. A mnie zabrali o szarówce, o godz. 14.00 urodziłam syna, tego, który był dyrektorem w Cukrowni Gryfice. Syn otrzymał imię Roman.
Urodziłam syna i w sercu mam ogromny żal, bo na sali leżały też kobiety, żony wojskowych, do których mężowie przychodzili w odwiedziny, przynosili kwiaty. A ja tu sama, rozmawiać dobrze po polsku nie umiem. Mówiłam po polsku, ale z naszym śpiewnym akcentem. Jak urodziłam pierwszego syna, tam, w naszych stronach, to wszyscy byli, mama, siostry. A tu na sali samiuteńka. Na drugi dzień przyjechał mąż, bratowa i inni. To już była ulga. Wtedy do Trzebiatowa nie było, jak dzisiaj, autobusów czy busów co 30 minut. Moi przyjechali bryczką. I bryczką zabrali mnie ze szpitala do domu po porodzie. Pamiętam, kupiliśmy wiklinowe łóżeczko, żeby synek mógł spokojnie spać. Taki był nasz przyjazd połączony z porodem. Chcieliśmy, aby dziecko urodziło się w Polsce, ale na pewno nie spodziewaliśmy się tego, że na świat będzie chciał przyjść w drugi dzień pobytu na tej ziemi.
Trzy tygodnie miał synek, jak został ochrzczony, bo wiedzieliśmy, że z bratem jest coraz gorzej. Przed Bożym Narodzeniem brat męża poszedł do szpitala, stan był ciężki. Jak mąż ostatni raz odwiedził go w szpitalu, to uznał, że stan zdrowia Antka się polepszył, bo dobrze wyglądał, był bardzo rozmowny i sądził, że na święta wróci do domu.
W ostatnią niedzielę przed świętami prawie wszyscy pojechaliśmy do Gryfic na zakupy, bo była to niedziela handlowa. Przede wszystkim poszliśmy do kościoła na Mszę świętą, a później kobiety do sklepów, panowie do szpitala w odwiedziny do Antka. Po godzinie, może więcej, spotykamy się na placu i słyszymy, że Antek nie żyje. Płacz, bo liczyliśmy, że na wigilię wróci do domu chociaż na kilka dni. To było 21 grudnia 1957 roku.
Przed wigilią Antek został pochowany. W Dziadowie mieszkali państwo Młyńscy z rodziną, to oni nas wszystkich na wigilię zaprosili do siebie. Pierwsza nasza wigilia na tej ziemi była u ludzi obcych, ale życzliwych ponad miarę.
W Dziadowie mieszkaliśmy pół roku. Mąż znalazł pracę w Gryficach, dojeżdżał rowerem, ja z dzieckiem u rodziny brata męża. Ale jak każdy, chcieliśmy mieć swój własny kąt. Mąż starał się o mieszkanie w Gryficach, ale co pójdzie do urzędu, to słyszy, że mieszkanie nam nie przysługuje, bo z punktu repatriacyjnego w Stargardzie Szczecińskim wyjechaliśmy na własne żądanie i tak napisali w karcie repatriacyjnej.
Nie wiem, czy jeszcze ktoś to pamięta, ale w Polskim Radiu była taka audycja pt. „Fala 56”, taki program interwencyjny. W 1958 roku sołtysem Dziadowa był pan Symonowicz, znał nasze problemy z otrzymaniem mieszkania i był przekonany, że mieszkanie nam się należy i to nie jest ważne, w jaki sposób opuściliśmy punkt repatriacyjny.
Przyjdź - powiedział - napiszemy do „Fali 56”. Napisał, opisując naszą drogę do Gryfic. List wysłałam. Po dwóch tygodniach otrzymaliśmy odpowiedź, że mieszkanie musi zostać nam przydzielone. To była radość. Boże, jaka to była radość, że mamy własne mieszkanie, bo gmina nagle znalazła nawet trzy mieszkania do wyboru. Jaka była siła Polskiego Radia i Fali 56. Wybraliśmy mieszkanie przy ul. Leśnej, w pobliżu Kamiennej Bramy. Dzisiaj po nim już nawet śladu nie ma, ale wtedy była ogromna radość, choć mieszkanie było małe, ale swoje. W mieszkaniu nie było wody, gazu ani ubikacji. Wszystko było na zewnątrz, tj. woda i ubikacja. Człowiek był młody i nie widział w tych brakach szczególnych przeszkód, choć wodę trzeba było przynieść i wynieść, a mieszkanie było na pierwszym piętrze.
Pamiętam rodzinę państwa Wanagiel, mieszkających na parterze innego domu, ale przyległego do wspólnego podwórka, na którym bawiły się dzieci. I pamiętam, że dzieci bardzo często chodziły do pani Wanagiel po chleb z dżemem, własnoręcznie przez nią robionym.
Oczywiście prosiły ją, żeby mamie nic nie mówiła, bo raz, że zabroni chleba z dżemem, a dwa to przestanie pozwalać na podwórkowe zabawy. Chleb i dżem w domu był. Ale inaczej smakował ten od pani Wanagiel. Dzieci tak mają i tak miały. Dzisiaj nie ma już takich podwórek ani takich pań, jak pani Wanagiel, ani takich dzieci. Dzisiaj wszystko zabiera komputer i telewizor.
Na ulicy Leśnej mieszkaliśmy pięć lat. Tam też na świat przyszła córka. Nowe mieszkanie otrzymaliśmy w nowym bloku przy ul. Niepodległości, to już był raj na ziemi, woda ciepła, gaz, łazienka, wc, wszystko na miejscu.
Czas mijał, dzieci rosły i należało pomyśleć o większym mieszkaniu. I zamieniliśmy się na mieszkanie trzypokojowe. Był wydatek na remont, ale mąż pracował w PKS-ie, jako mechanik. Praca była zmianowa, więc jeszcze mógł dorobić w innym zakładzie. Ja nie pracowałam, w tym czasie byłam zajęta prowadzeniem domu i opieką nad dwójką dzieci. Później, jak córka poszła do pierwszej klasy szkoły podstawowej, to i ja poszłam do pracy, w aptece.
Czy było tęskno za rodzinnymi stronami? Tak, ale jak dzieci były małe, to jeździłam z nimi do rodziców na urlop w czasie wakacji. Z tamtego też czasu pamiętam łzy ojca. Pytany, dlaczego płacze, zwykle mówił - Twoje dzieci tak pięknie mówią po polsku, a te tutaj coraz częściej zapominają ojczystej mowy. Mówił o naszym kościółku zamienionym na magazyn. Mówił o smutnych sprawach, których nie mógł zmienić tam, ani my tutaj. Dzisiaj tu jest mój dom i moja rodzina. Tutaj jest moja radość i szczęście.
Czasem w snach widuję umajone kwieciem łąki i złote kłosy na polach z rodzinnych stron, ale to w snach. Żyję tu i jest dobrze. Kościółek też mam blisko i jestem w nim codziennie. Dzieci i wnuki otaczają mnie bardzo dobrą opieką. Czy potrzeba czegoś więcej? Ja mogę tylko dziękować Bogu za to, co mi dał i jak dał przeżyć moje życie. Myślę, że żyliśmy uczciwie wobec Boga i ludzi. I niech tak będzie nadal. -
Na tym zdaniu kończymy wspomnienia pani Leokadii Dziemieńczuk. Wysłuchała M.J.