(ZŁOCIENIEC) Szesnastego listopada 2012 roku w wieku pięćdziesięciu ośmiu lat odszedł od nas nasz kochany mąż, tatuś, dziadek i brat JERZY BOCHYŃSKI, o czym zawiadomiła pogrążona w głębokim smutku Rodzina.
Ceremonia pogrzebowa odbyła się w Kaplicy Cmentarnej 20 listopada 2012 roku, we wtorek, o godzinie 12.00, po czym nastąpiło wyprowadzenie na Cmentarz Komunalny w Złocieńcu. Różaniec został odmówiony 19 listopada o godzinie 17.00.
Zmarły był rysownikiem i satyrykiem. Współpracował z kilkoma pismami lokalnymi i zagranicznymi. Był zaangażowany w tworzenie i pracę w Gazecie Złocienieckiej u jej początków aż do kresu istnienia. Gościł także kilkakrotnie na łamach Tygodnika Pojezierza Drawskiego. Cześć Jego Pamięci.
WSPOMNIENIE O JURKU BOCHYŃSKIM
To nie oni odchodzą od nas, to my. My odchodzimy od nich. Oni przecież są. Na wieczność. Wszędzie. A to nas ubywa coraz bardziej, aż do chwili, gdy stajemy się i też jesteśmy. Na wieczność całą. Nie ma innego życia przetykanego takimi drogami do tamtąd. Tu tylko drogowskazem kres wszystkiego.
Idąc złocienieckim chodnikiem
Jurka poznałem dziwnie. Powiedział, że mnie zna od dawna, ale rzeczywiście obopólnie poznajemy się dopiero teraz, bo ja o tym nie wiem. Idąc złocienieckim chodnikiem zastanawiałem się, co o nim wiem. I jak wiem. To jakby tylko niektóre karteczki z rozsypanego naściennego kalendarza, z których podejmuje się tylko te, tak na chybił trafił.
Oprowadzał mnie po wielkim budynku, teraz parafialnym, przy Kościelnej 2, z hostelem. Mieszkał w nim kiedyś z całą rodziną. Wspominał. Pokazywał widok z balkonu w dół na dziedziniec kościoła. Opowiadał o zacnych obywatelach miasta gromadzących się na podwórcu kościoła przed Mszą świętą rezurekcyjną na Wielkanoc.
Nie ma już tego świata, tamtych gospodarzy, dla których taka Msza święta to był podstawowy sens życia - i tęsknoty do kraju, który wtedy był tylko w sercach, i w takich przedmszalnych zgromadzeniach.
Był synem przedsiębiorcy, który radził sobie nieźle za PRL-u. Jurek uchylał niektóre z tajemnic postępowania ojca z władzą ludową, dla której frykasy ojciec woził w teczce przypiętej do ramy roweru. I jakoś to szło, a nawet szło nieźle. Od ojca prywaciarza w czasach, gdy z prywaty to był na bruk tylko krok, do plajty, do zniszczenia, nauczył się chyba rozumienia wolności.
W Parku Żubra
W Parku Żubra na moście na Drawie opowiadał mi o swojej tęsknocie do wolnej Polski. Nie do takiej, jaką mamy teraz. To mocno wybijał niczym sążnisty akord. Był artystą przedkładającym jedno pochylenie się nad żyjątkiem w Parku Żubra nad wszelkie, niby mocniejsze, życiowe istotności. Tak, był artystą. Był takiego usposobienia i talentu, że nie potrafił być kimś innym. Urzędnikiem, robolkiem, belferkiem. Umiał być tylko sobą. Nie potrafił, bo chyba nawet sam o tym nie wiedział, że nade wszystko ceni sobie wolność. Nie tę zwyczajną, a i tak niewielu dostępną, a tę wewnętrzną, bez której nie byłoby dzisiaj tyle i pieśni.
Rysował
Rysował dla Gazety Złocienieckiej maleńkie dziełka satyryczne. Były głośne nie tylko w mieście. Ludzie o nich rozmawiali, czekali na kolejne wydanie skromniutkiego pisma. Szybko o jego talencie dowiedziano się tu, w pobliżu, i jeszcze dalej. Za granicą - Niemcy. Te dziełka, to dlatego dziełka, gdyż to były felietony nie tylko wytkane perfekcyjną kreską, kreską Jurka, ale i z jego myślą. Ta jego myśl była tylko taka - abyście mnie pojęli, niczego więcej nie chcę. Była zawsze w nich jakby szwejkowska głębia. Cóż to? Nie widzicie, że jest właśnie tak, jak jest? - to chyba było główne przesłanie jego twórczości na Polskę i zagranicę, bo i tam współpracował. To nie czasy takie, to my tacy - przesłanie Jurka.
Zachłyśnięci
Ostatni raz dłużej ze sobą byliśmy dwa lata temu na wyprawie rowerowej nad Siecino. Znów zachłystywaliśmy się, że przyszło nam mieszkać w takich cudownościach przyrodniczych. Robiłem mu zdjęcia. Nawet starał się przybierać pozy. Zauważyłem i tu talent.
O chorobie Jerzego dowiedziałem się od niego. Natychmiast. Kiedy telefonowałem do szpitala w Szczecinie, później potrafił za to tak podziękować, że do dziś to pamiętam z dreszczem na skórze. Oceniał swoje szanse na życie. Wynikało z nich, że jeszcze trochę, może nawet niemało. Jeszcze sporo.
Ostatni raz wdziałem go w Parku Żubra na spacerze z psami. Odchodził szybko w kierunku Cieszyńskiej, jakby nie chciał się ze mną już spotkać. Celowo zwolniłem, by nie być natrętnym. Przeżywałem to, było mi przykro. Ale ktoś go zaczepił na ulicy na rozmowę. Tylko ukłoniliśmy się sobie gdy przechodziłem mimo, bez słowa. Kilka dni temu dzwoniłem na komórkę do domu. Nikt nie odebrał. Rano w niedzielę przeczytałem nekrolog. - Miało być o wiele dłużej, Gruby -pomyślałem.
Serdeczna Matko
Wieczorem w sobotę na gminniaku trębacz złocienieckiej orkiestry dętej, Zbyszek, mówi mi, że zagra na pogrzebie Jerzego \"Serdeczna Matko\" - na prośbę najbliższych. Upewniam się, że Jerzy zmarł w nocy z piątku na sobotę w szpitalu w Szczecinie. - Miał jeszcze trochę pożyć - mówi Zbyszek.
Tego wieczora odmawiam sobie pójścia do Parku Żubra w miejsce, w którym najczęściej rozmawialiśmy. Bywało, że i w szczeku trojga psów. Dwa Jurka spaniele i jeden mój, jużak. Bywało, że rozstawaliśmy się głęboko poróżnieni. Mijały miesiące i znów drążyliśmy to samo. Powiedz, życie, co to takiego? A my w nim? To Polska? Gdzież ona? Rodziców już dawno nie ma, domów tamtych już też nie ma, w ogóle tamtego już nie ma. I nas z dnia na dzień coraz mniej. Tylko to, co teraz. Mgnienie. Gdyby nie pomoc innych, tacy jak my nie pociągnęliby. Nie da się żyć tylko wolnością. Mirażem. Choćby nie wiem jak to bolało.
Jurek był cały z serca
Pożegnaliśmy Jerzego słuchając grającego na trąbce Zbyszka „Serdeczna Matko”. - Pogadamy Jerzy przecież jeszcze, choćby już. -
Do tej pory nie słyszałem nikogo, kto by z taką nutą wymawiał imię żony, imiona córek. Gdy uświadamiam sobie to wrażenie, przychodzi mi do głowy, że Jurek był cały z serca. Właściwie, to tylko tyle powinienem napisać. Powiedział mi, że w pobliżu jego serca nowotwór uwił sobie gniazdo. Rozrósł się do wielkości pomarańczy - tak mówił Jurek.
Tadeusz Nosel