(POWIAT ŚWIDWIŃSKI) Ponad rok temu opublikowałem esej pt. „Polska kultura na Pomorzu nie jest kontynuacją byłej tu kultury niemieckiej”, w którego tytule zawarłem zasadniczą tezę, że nie jesteśmy, jako mieszkańcy Pomorza Zachodniego, spadkobiercami i kontynuatorami istniejącej tu przed nami kultury niemieckiej. Zwrócenie na to uwagi wynikało z wielu sygnałów, jakie dochodziły z samego Szczecina i województwa, z różnych obszarów działalności indywidualnej i instytucjonalnej. Na przykładzie piśmiennictwa historycznego pokazałem, że próbuje się wprowadzać (implementować) fragmenty historii niemieckiej do historii polskiej tych ziem, co jest zwykłym nieporozumieniem.
Na kanwie takiego myślenia, jakie wykształciło się w latach 90., jak grzyby po deszczu pojawiły się różne przedsięwzięcia kulturalne i rocznicowe, które wykorzystywały i wykorzystują wątki historii niemieckiej, wprowadzając je do współczesnego życia kulturalnego i społecznego. Na przykład zaczęto organizować „okrągłe” rocznice polskich instytucji, „ukorzeniając” je, czasowo i historycznie, w państwowości niemieckiej, bo taka tu istniała przed 1945 rokiem. Pojawiły się obchody 100-lecia OSP w Złocieńcu (wmurowana tablica na remizie), 100-lecie szpitala MSWiA w Kańsku, dobijano się o nazwę Hakena dla ronda w Szczecinie, w Trzebiatowie jedną z galerii w ośrodku kultury nazwano imieniem niemieckiego malarza. Podałem przykład ks. Henryka Romanika, byłego duszpasterza koszalińskich środowisk twórczych, wykładowcy Wyższego Seminarium Duchownego w Koszalinie i Wydziału Teologicznego Uniwersytetu Adama Mickiewicza w Poznaniu, poety, który zatroskany pytał o „tożsamość i kontynuację kulturową naszej małej, środkowopomorskiej ojczyzny”, upominając się o uczczenie 250 rocznicy śmierci Ewalda von Kleista oraz o pamięć o „rodaku” spod Koszalina, „Pomorzaninie rodem z Karlina – Johannie Ernst Benno (1777-1848)”. W Świdwinie młodzi ludzie założyli stowarzyszenie, którego głównym założeniem jest „ocalenie od zapomnienia wspomnień osób w podeszłym wieku, byłych i obecnych mieszkańców Świdwina” oraz zorganizowali rajd szlakiem wież Bismarcka, a miejscowa szkoła podstawowa organizuje konkursy dla uczniów o świdwinianie Rudolfie Virchowie.
To wprowadzanie niemieckiej historii i postaci tych ziem do kultury polskiej na Pomorzu ma już swoje konsekwencje, jak chociażby w Gryficach, gdzie przy próbie postawienia głazu Marszałka Józefa Piłsudskiego niektórzy pytali – a co Piłsudski ma wspólnego z Gryficami! No tak, w tym ujęciu Kleist, Virchow, Puchstein, Benno i Haken mają rzeczywiście większy związek z tą ziemią, niż Piłsudski, Mickiewicz, Słowacki i Matejko razem wzięci.
Do napisania drugiej części eseju skłoniły mnie dwa nowe wydarzenia, zaistniałe niedawno. Otóż kilka miesięcy temu Urząd Miejski i Złocieniecki Ośrodek Kultury ogłosili konkurs pod hasłem „200 lat Poczty Złocienieckiej”. W odpowiedzi zgłosiłem do konkursu i opublikowałem w Tygodniku Pojezierza Drawskiego znaczek, na którym widnieli Bismarck, Hitler i burmistrz Złocieńca. Skoro poczta złocieniecka ma tutaj 200 lat, to wyszło na to, że burmistrz jest następcą tu rządzących przed nim. Burmistrz zamiast zastanowić się, co robi, poczuł się obrażony i zgłosił sprawę do prokuratury. Drugim takim wydarzeniem było spotkanie autorskie w Łobzie z dr Beatą Afeltowicz, która prezentowała swoją książkę o nazwach byłego powiatu łobeskiego. Przy tej okazji Wydawnictwo Naukowe Uniwersytetu Szczecińskiego wystawiło kilka swoich publikacji, w tym „Atlas historyczny Pomorza Zachodniego. Tom I. Topodemograficzny atlas gmin i obszarów dworskich Pomorza Zachodniego w 1871 roku”, pod redakcją D.K. Chojeckiego i E. Włodarczyka (red. kartograficzna A. Giza, P. Terefenko). Przejrzałem ten atlas i pierwsze co pomyślałem – ależ ci naukowcy marnują czas i pieniądze podatników, na nikomu tutaj niepotrzebne rzeczy, bo jak już, to wolałbym przeczytać „Topodemograficzny atlas gmin i obszarów Pomorza Zachodniego w 1946 roku” lub chociażby 1947. Ale chodzi nie tylko o potrzeby i oczekiwania mieszkańców, ale też stosowane nazewnictwo, gdyż w 1871 roku po prostu Pomorza Zachodniego nie było. Było Pomorze Tylne, jako część niemieckiej prowincji pomorskiej. Charakterystyczne jest więc publikowanie historii niemieckiej pod nazewnictwem polskim, co sprawia wrażenie, że tamta historia jest częścią historii Pomorza Zachodniego, a my jesteśmy jej kontynuatorami. I robią to profesorowie uniwersytetu!
Uskok historii
Przypomnijmy jeszcze raz tutaj Henryka Romanika z Koszalina, który wyrażając żal z powodu niedojrzałości pomorskiego środowiska, sformułował wobec niego, chyba najwyraźniej, postulat integralności kultury pomorskiej, pisząc w artykule „O XVII-wiecznym pastorze-poecie ze Strzepowa”: „Międzynarodowe Konferencje Słupskie zajęły się w 2009 roku „Wielkim Pomorzem w miecie i literaturze” oraz w 2010 „Domem Bożym w Rzeczpospolitej domów”, lecz w obu programach trudno zauważyć zainteresowanie historyczną twórczością pisarzy niemieckich/pruskich naszego regionu przed 1945 rokiem. Może stopniowe dojrzewanie pomorskiego środowiska i współpraca z europejskimi partnerami przyniesie z czasem przyswojenie pomorskiej kulturze, pojmowanej integralnie, także takich gwiazd jak „rzymski pisarz” ze Strzepowa (Strippow)?”
Zapytajmy zatem, czy istnieje coś takiego jak integralna kultura pomorska, jak to rozumie Henryk Romanik. Integralna, czyli jako ciągłość kulturowa Pomorza. Otóż nie istnieje, z prostej przyczyny historycznej – ta ciągłość została zerwana w 1945 roku. W tymże roku, w wyniku ucieczek i wysiedleń Niemców, związana z nimi kultura odeszła na zachód, a ze wschodu, wraz z przesiedlanymi i napływającymi Polakami i mniejszościami, przyszła zupełnie inna kultura. Te dwie kultury nigdy nie mieszały się, nie współegzystowały, nie sąsiadowały nawet, więc nie można mówić tu o jakiejkolwiek ciągłości, a więc integralności kultury pomorskiej, jako kultury polskiej i niemieckiej.
Henryk Romanik myli po prostu pojęcia. Wyprowadza swój postulat integralności z miejsca, mylnie przypisując mu walor kulturotwórczy. Nie on jeden zresztą. Miejsce jest rzeczą ważną, ale nie ono stanowi o kulturze. Tę tworzą wyłącznie ludzie. Przykładami pierwszymi z brzegu niech będą kultury żydowska i romska. Obie nie potrzebują jednego konkretnego miejsca, by istnieć i rozwijać się. Miejsce oczywiście jest ważne, ale jeżeli go nie ma, wystarczy mit miejsca wniesiony do kultury. Kultura to język, tradycja i religia. Romanik powielił stereotyp, nie dostrzegając, że na Pomorzu zaszły zmiany wyjątkowe nawet w skali świata, a więc trzeba zmienić narzędzia opisu tych zmian. Stereotyp funkcjonalny dla opisu statycznych społeczności nie pozwala zrozumieć tego, co się stało i prowadzi nas na manowce.
Meandry „małej ojczyzny”
Przykładem nieadekwatności stereotypu do opisu jakościowo nowej sytuacji są nieporozumienia wokół pojęcia „małej ojczyzny”. Niestety, o dramatycznych dla naszej kultury skutkach. Skąd wzięło się to nieporozumienie?
Po zburzonym starym porządku komunistycznym pojawiła się pustka aksjologiczna, ideowa i kulturowa. Padły stare dekoracje i pojawił się problem – co teraz. Obok haseł politycznych i gospodarczych, typu bierzmy sprawy w swoje ręce, pojawiły się hasła kulturowe, właśnie o małych ojczyznach i wielokulturowym pograniczu. Problem polegał na tym, że mało kto próbował rozpoznawać rzeczywistość, a zaczęto stosować kulturowe kalki. Tak jak zaczęto kopiować i tłumaczyć historię niemiecką tych ziem, uznając ją za swoją, podobnie postąpiono w kulturze – zaczęto propagować ideę małej ojczyzny, jako ciągłość kulturową tych ziem. Gdy zaczęto próbować opisywać Pomorze jako małą ojczyznę, nie przyjmowano do wiadomości, że mała jest tylko częścią dużej ojczyzny, lecz zaczęto ją traktować jako byt samoistny. Przyjęto fałszywą perspektywę miejsca (ziemi), a nie kultury (ducha). Kultura odsyłała nas do swoich korzeni na wschodzie, skąd ją przynieśliśmy, miejsce – do historii niemieckiej tych ziem.
Z przyjęcia fałszywej perspektywy miejsca (ziemi) wyciągnęliśmy fałszywy wniosek, że nasza kultura i historia wynikają wprost z kultury i historii niemieckiej, bo przecież dzieją się w tym samym miejscu, na Pomorzu. Co prawda tamta kultura odeszła, w wyniku II wojny światowej, wraz z Niemcami, ale my, skoro zajęliśmy ich miejsce, jesteśmy naturalnymi jej kontynuatorami. Skoro naszą małą ojczyzną jest Pomorze, więc jego historia jest naszą historią.
Stąd już blisko było do takich głosów, jakie pojawiły się w Gryficach, Koszalinie i wielu innych miejscach, domagających się pamiętania o naszych tu „przodkach”, „rodakach”, wybitnych postaciach tych ziem, i pytających – co Piłsudski ma wspólnego z Gryficami. Patrząc z perspektywy miejsca, to rzeczywiście nic, ale już z perspektywy kultury – wszystko. Na tym polega fałszywość perspektywy miejsca, jaką przyjmują ci, którzy nie dostrzegają wyjątkowości historii i kultury na Pomorzu po 1945 roku.
Mit pogranicza, „Pogranicza” mitów
Obok fałszywie pojętej, na Pomorzu, idei „małej ojczyzny”, pojawiła się również próba zaszczepienia nam pojęcia pogranicza, jako miejsca wielokulturowego. Stereotyp pogranicza mówi, że w miejscu na pograniczu musi, z samej natury rzeczy, wytworzyć się, w procesie transgranicznej wymiany, społeczeństwo wielokulturowe. Takie procesy zachodzą w starych, zasiedziałych społecznościach.
Na fali zaszczepiania tych nowych idei założono w Szczecinie, w 1994 r., dwumiesięcznik „Pogranicza”, który miał je opisywać. Redakcja tak o tym napisała: „Tytuł wprawdzie wskazuje na preferencję zjawisk miejscowych, ale chcemy pokazać uniwersalny wymiar regionalizmu – zarówno poprzez grono współpracujących z nami autorów z kraju i zagranicy, jak i poprzez rozległą tematykę. „Pograniczność” rozumiemy bowiem znacznie szerzej, sięgając daleko poza proste skojarzenia z bliskością granicy zachodniej i morskiej. Prócz geografii (zachęcającej do współpracy z Niemcami i Skandynawią) oraz historii (z powojenną wędrówką ludów) chodzi o wszelkie możliwe pogranicza współczesności, a więc: wieloetniczność, wielojęzyczność, wielonurtowość, wielotematyczność, wielokulturowość, wreszcie wielogatunkowość zamieszczanych materiałów, pośród których dominantę stanowi jednak szeroko rozumiana literatura – z esejem na czele”.
Jak widać, redaktorzy zdawali sobie sprawę, że nasze „pogranicze”, rozumiane jako wielokulturowość, jest „puste”, i nie ma za bardzo o czym pisać, więc rozszerzyli formułę o abstrakt – „pogranicza współczesności”, co było o tyle wygodne, że do tego „worka” można było wrzucić wszystko, a takie pismo wydawać gdziekolwiek, gdyż „pogranicza współczesności” są wszędzie, czyli nigdzie. Ot, taki postmodernistyczny bełkot. Dlatego pismo, które mogło zająć się i opisać naszą tu bytność na nowych kresach (przesiedlenia niespotykane w historii świata i formowanie się kultury w nowych warunkach), zakończyło swój żywot artykułami o feminizmie. Zanim odczytano kulturowość nowego Pomorza, już wyprawiono się opisywać „uniwersalny wymiar regionalizmu”. Kolejność powinna być odwrotna, więc nie dziwota, że pismo nie wywarło większego wpływu na życie kulturalne regionu i zostało zamknięte.
Informacja z ostatnich dni: po ponad sześciu latach z Radia Szczecin zniknie audycja realizowana przez portal miłośników dawnego Szczecina Sedina.pl.
Uniwersytet szukał prawdy, teraz szuka euro
Publikacje Uniwersytetu Szczecińskiego uświadomiły mi, że jednak największym propagatorem „perspektywy miejsca” jest tenże Uniwersytet. Popatrzmy na niektóre publikacje wydane przez US.
Agnieszka Chlebowska: „Stare panny. Wdowy i rozwiedzione. Samotne szlachcianki w Prusach w latach 1815-1914 na przykładzie prowincji Pomorze”.
Z recenzji prof. Marka Czaplińskiego: „Temat poruszony należy niewątpliwie do ważnych problemów historii społecznej XIX w. Został też omówiony w sposób wyraźnie interdyscyplinarny, z uwzględnieniem wiedzy z zakresu historii społecznej, socjologii, demografii oraz prawa. (...) Prawdziwy podziw budzi głębokie wejście w terminologię niemiecką i umiejętność jej precyzyjnego tłumaczenia. Tu szczególnie imponuje doskonałe rozeznanie w literaturze oraz częste porównania innych prowincji, z tym, co na Pomorzu”.
Na miłość boską, dla kogo pisze się (kopiuje z niemieckich dokumentów) i wydaje takie książki? A może coś o wdowach – matkach Sybiraczkach, które utraciły mężów w Katyniu, na Syberii lub na wojnie, a które z dziećmi zasiedliły Pomorze w latach 1945-56.
Lucyna Turek-Kwiatkowska: „Życie codzienne w Szczecinie w latach 1800-1939”.
Pani profesor – a może coś o życiu Szczecina w latach 1945 – 2000? A czemuż to pani zakończyła opis na 1939? A o latach 1939-1945 będzie? Dlaczego większość historyków milczy o tym okresie na Pomorzu?
O „Topodemograficznym atlasie gmin i obszarów dworskich Pomorza Zachodniego w 1871 roku” pisałem. Oprócz tego, że jest „ważnym osiągnięciem naukowym”, nic więcej powiedzieć się nie da.
W tym kontekście dwa zdania z opisu książki „Kultura ludowa i jej przemiany na Pomorzu Zachodnim w latach 1970-2009” Bogdana Matławskiego; „Kultura ludowa w tym regionie nie ma już odniesień do dawnych czasów, lecz do współczesnego, własnego dorobku, wykształciła się bowiem w sensie geograficznym oraz odmiany regionalnej. Nie można jednak pominąć faktu, że jej bazą są dawne, regionalne odmiany ludowej kultury polskiej, przeniesione na Pomorze Zachodnie przez osadników po drugiej wojnie światowej”.
Jak widać, autor jest świadomy, że to nie miejsce, Pomorze, było bazą dla kultury ludowej, lecz jej regionalne odmiany przeniesione na Pomorze Zachodnie przez osadników.
Podobnie opisał to prof. Zbigniew Zielonka ze Słupska, który w referacie „Problem tradycji literackich wsi pomorskiej”, opublikowanym w zbiorze z konferencji naukowej „Dzieje wsi pomorskiej”, odbytej w Dygowie w 2002 r., zauważa, że pisarze, którzy podejmowali „tematykę wsi”, kochali wieś, ale nie tę, tylko „tamtą”, mityczną, wieś ich dzieciństwa. Przywołuje tu takich autorów jak Adolf Momot, Czesław Kuriata, Jerzy Żelazny, czy Stanisław Misakowski. Gdy zaczynali pisać o wsi, ich myśli i dusze ulatywały na wschód.
Prof. Zielonka konstatując brak tradycji literackich na Pomorzu, stwierdza zarazem przyczynę: „Gdyby podniesiono semafor na przejazd wszystkich pociągów z bagażami przeszłości, mielibyśmy bogatą literaturę ziem utraconych, a konkretnie utraconego dzieciństwa, przerwanej młodości, zatopionej tradycji. W efekcie nie mamy ani tamtej literatury, ani tradycji literackich nowych ziem”.
Jednak gdy to pisał, od 12 lat semafor był podniesiony. Istniały już „Pogranicza”, gazety lokalne, Uniwersytet Szczeciński, organizowano konferencje naukowe, wkrótce założono Sedinę...
Profesor chyba nie docenił siły wszczepionego nam internacjonalizmu, bo gdy semafor podniesiono, pociągi nie ruszyły na wschód, do mitycznej krainy naszych ojców, ale zanurzyły się w podziemne korytarze ziemi pomorskiej, w poszukiwaniu niemieckich dokumentów i statystyk, przydatnych do tłumaczenia. Szansa na odkrycie „zatopionej” tradycji, a tym samym zbudowania tradycji nowych ziem, znowu się oddaliła.
Pewną jaskółką jest tu wyjątkowa, na tle tu pokazanych działań, książka Teresy Tomsi ze Świdwina (obecnie w Poznaniu) „dom utracony dom ocalony” (Wydawnictwo Poznańskie 2009). Córka kresowianki wniosła mit utraconej ojcowizny rodziców do prozy i wierszy, symbolicznie adoptując tamto „miejsce” dla kultury nowej ziemi pomorskiej. Autorka, jak mało kto, dostrzegła, że teraz ma dwa miejsca; symboliczne „tamto” i realne „to”. Próba innej drogi, odcinania korzeni, musi skończyć się porażką. Dlaczego? Posłuchajmy Teresy Tomsi.
„Czuwając przy symbolicznym grobie dziadka legionisty, czuję się spadkobierczynią ważnej sprawy, jaką przekazała mi moja matka w opowieściach o swoim ojcu. Wtajemniczyła mnie w przeszłość i dzięki temu uwiarygodniła także nasze obecne życie. Mówiąc o przeszłości kresowych rodzin, umocniła moją wolę myślenia o przyszłości – z nadzieją. Mama wpoiła mi, że nieustannie trzeba się starać o godne miejsce w społeczeństwie. Każdy wybiera sam. Lecz kto nie chce pamiętać, choćby był rodzonym synem, traci kontakt z tradycją, z rodziną, z prawdą swoich polskich korzeni, a zatem umyka mu również część samego siebie. Żyć – to znaczy rozmawiać z umarłymi, to pytać o ich losy, wybory, racje z oddali lat i wieków, to słuchać ich rad, rozterek, nadziei i błogosławieństw”.
Gorąco polecam twórczość Teresy Tomsi, bo ona znalazła klucz do scalenia różnych, porozrzucanych w historii, części nas samych. To z kolei klucz do naszej tu kultury.
Trzeba o tym mówić aż do znudzenia: nie ma żadnej ciągłości między historią tym ziem sprzed 1945 roku a nami. Nasza historia zaczęła się tu, gdy przyjechali w bydlęcych wagonach wypędzeni z Kresów albo inni szukający po wojnie swojego miejsca na ziemi. Jak na razie nikt się nie kwapi, żeby ich narrację utrwalić, ich pamiątki i fotografie eksponować, za to np. w Szczecinku ktoś urządza huczne obchody 100-lecia muzeum, które, jak bez żenady wspomina się w relacji z wydarzenia, nazywało się u początków "Heimat Museum". Inni znów propagują odnawianie wież Bismarcka, których na Pomorzu rzeczywiście wybudowano dziesiątki(?) i chcą oprowadzać wycieczki ich szlakiem. Czy nie przewracają się w grobach ci Polacy, rdzenni mieszkańcy tych ziem, ot, choćby Złotowszczyzny, którzy zaraz po 39. trafili do hitlerowskich obozów śmierci albo ginęli na miejscu?
~Gość
2014.10.11 23.59.33
Ma pan rację. Trwa powolne odrywanie tych ziem od Polski. Przynajmniej w sferze kulturowej. To samo dzieje się we Wrocławiu, Gdańsku, na Śląsku...
PS. Dlaczego świetny produkt naszych ziem nazywa się, ,Miód drahimski", a nie, ,Miód drawski"???
~Taaa
2014.02.10 07.27.27
Kaźmirz, nie leń się! Wrzuć wreszcie coś nowego!
~
2013.12.05 14.38.53
Kaźmirz daj Ty sobie wreszcie luz! Dlaczego doktoratu nie zrobiłeś skoro jesteś taki światły w tym temacie?
~stary
2013.03.10 09.01.44
Wspominanie Kresów, rozczulanie się nad tamtymi rodzinnymi stronami to nic innego jak sentyment do swojej młodości. Ja mam prawie 60 lat, jestem urodzony tutaj i z rozrzewnieniem wspominam lata 60-te i 70-te. I nie dlatego ze wtedy był Gierek, że była komuna jak to się teraz pisze w obowiązującej historii. Wspominam z sentymentem tamte lata bo to była moja młodość, beztroska, i radość z życia. Ponoć nic nie w sklepach było poza octem a ja pamiętam smak tamtej kiełbasy zwyczajnej krojonej w plasterkach na chleb z piekarni "pod bramą". Rodzice tyrali na najniższych stanowiskach, nikt ich do Partii nie chciał, nawet nie proponował, a UB i SB jakoś nie chciała ich kaperować. Buty zimowe miałem jedne na dwa lata "po starszym bracie", dopóki nie wyrosłem i dano komuś innemu w rodzinie. Ale mi to nie przeszkadzało, cieszyłem się że mogę uczyć się w nowej "tysiąclatce". Nie rozumiałem trosk rodziców o codzienny chleb, o te kilka plasterków kiełbasy, bo za coś musieli to kupić, a zarabiali mało. Dlatego nie dziwię się tym co teraz piszą swoje tak rozrzewnione wspomnienia o tamtych Kresach, dziwię się tylko że nie pokusili się o przeczytanie obecnie tamtych roczników statystycznych. Województwo Wołyńskie przed wojną to 16% Polaków, 64% Ukraińców, reszta to Żydzi i Niemcy. W innych województwach na Wschodzie podobnie, lub lekko więcej Polaków, ale nie byli tam w przeważającej większości, szczególnie na wsiach za wyjątkiem Lwowa i Wilna. Analfabetyzm potężny, struktura dochodów zdecydowanie rolnictwo w postaci majątków obszarniczych i osadników wojskowych - legionistów za zasługi w wojnie 1920, handel w rękach Żydów. Wystarczy poczytać o zadłużeniu majątków rolnych, o hipotekach na gospodarstwach i domach co to jakoś "spaliły się" podczas wojny, a akty notarialne cudownie ocalały. Teraz jak się czyta wspomnienia to wszyscy na tamtych terenach byli wzorowymi obszarnikami, mieli tartaki, zakłady, pałace, a nikt nie przyznaje się do biedoty jakby jej tam wcale nie było.
A to że ktoś teraz robi na tym "doktoraty" "profesury" tylko dlatego ze ktoś kiedyś zmienił granice tego kraju. Dla ludzi z Kresów z ubogich mieszkań "przedwojennych lokatorskich" krytych strzechą bez prądu i innych instalacji, wejście do opuszczonego w pośpiechu poniemieckiego domku na tych terenach gdzie nawet słoiki w piwnicy z przetworami zostały, było największym skokiem cywilizacyjnym w ich życiu. Wykupiono te domki za grosze i to od komuny. Jak one wyglądają po 70 latach - niektóre ładne, niektóre zdewastowane.
~Lang
2013.02.19 03.16.09
a może tu tkwi tajemna słabość uniwerku
Uniwersytet Szczeciński boi się historii ludobójstwa na Kresach, za to promuje homoseksualizm
Aktualizacja: 2009-02-22 10:42 am
Studenci Uniwersytetu Szczecińskiego zaprosili księdza Tadeusza Isakowicza-Zaleskiego do dyskusji o ludobójstwie Polaków na Kresach. Spotkanie zostało jednak przez władze uczelni odwołane. Rektor uznał temat za zbyt kontrowersyjny. Nie miał zastrzeżeń, gdy rok temu Robert Biedroń na Uniwersytecie promował homoseksualizm.
Ksiądz Tadeusz Isakowicz-Zaleski od lat zajmuje się ujawnianiem białych plam w historii Polski. Porusza również tematy, o których inni wolą milczeć. Nie pozwala między innymi zapomnieć o mordach na cywilnej ludności, do których doszło 65 lat temu na Kresach Wschodnich. Rzezi takich jak w Hucie Pieniackiej. W tej – nieistniejącej już – wsi w dawnym województwie tarnopolskim (dzisiejsza Ukraina) faszyści z ukraińskich oddziałów SS Galizien pojawili się 28 lutego 1944 roku. Bestialsko zgładzili tysiąc Polaków. Niewielu pamięta o tamtej masakrze.
– I na ten temat chcieli ze mną porozmawiać studenci Uniwersytetu Szczecińskiego. Wydało mi się to naturalne, bo na terenie Pomorza Zachodniego mieszka wielu potomków Kresowian. Dlatego zgodziłem się, choć mam bardzo dużo pracy – mówi autor książki „Przemilczane ludobójstwo na Kresach”.
Spotkanie zorganizowane przez koło slawistów zaplanowano na popołudnie 4 marca w sali Sali Strumiańskiej Biblioteki Głównej. Zainteresowanie było ogromne. I nagle na uniwersyteckiej stronie internetowej ukazał się lakoniczny komunikat:
UWAGA odwołane spotkanie z ks. Tadeuszem Isakowiczem-Zaleskim, Przepraszamy