(RADOWO MAŁE) Czesława Kobiałka urodziła się 25 marca 1918 roku w Emilianowie, w gminie Piaski, w województwie lubelskim, jako druga spośród sześciorga dzieci Bronisławy z domu Wac oraz Ignacego Lipskiego.
To właśnie w Lublinie Niemcy podczas wojny zbudowali obóz koncentracyjny zwany Majdankiem. Był on drugim co do wielkości, po Oświęcimiu, obozem nazistowskim w Europie. Już w październiku 1941 roku Niemcy założyli tu obóz dla radzieckich jeńców wojennych.
Baraki w Majdanku wybudowali Żydzi - jeńcy wojenni z polskiej armii z 1939 roku. Jednak już wiosną 1942 roku Majdanek stał się ośrodkiem zagłady Żydów. W 1942 roku powstał oddział kobiecy. W 1943 roku 10 obozów pracy w dystrykcie lubelskim przekształcono w filie obozu koncentracyjnego na Majdanku, znajdowały się one m.in. w Trawnikach, Poniatowej, Budzyniu, Dorohuczy oraz cztery w samym Lublinie. W Lublinie znajdował się Zamek, który stał się zarówno siedzibą gestapo, jak i miejscem kaźni m.in. AK-owców.
Piaski
W Piaskach przed wojną większą część ludności stanowiła ludność żydowska. Pod koniec 1940 roku zaczęto przywozić tu Żydów z ówczesnych ziem niemieckich; pierwszy transport przybył spod Szczecina. Niemcy ulokowali ich do rodzin mieszkających w Piaskach. Następnie podzielono miasto i w jednej jego części utworzono getto żydowskie.
Za pomoc Żydom groziła kara śmierci. Dwa lata później naziści przeprowadzili masowe wysiedlenie Żydów z piaseckiego getta. Część z nich zostało przeniesionych do Trawnik, gdzie utworzono obóz przejściowy, z którego z kolei kierowano więźniów W czasie okupacji Niemcy założyli tu getto dla ludności żydowskiej, skąd kierowano do obozów zagłady w Bełżcu i Sobiborze. Osoby słabe, schorowane i wycieńczone zabito na miejscu bądź na terenie żydowskiego cmentarza w 1943 roku.
Emilianów
Obecnie jest to niewielka miejscowość położona około 5 kilometrów od Piasków. Mieszka w niej około 140 mieszkańców w 40 budynkach mieszkalnych. Większość trudni się rolnictwem. Pół kilometra za wsią rosną dwa lasy. W jednym z nich do dziś znajdują się mogiły poświęcone czci żołnierzy, którzy walczyli i zginęli za ojczyznę w czasie wojny. Podczas wojny miejscowość spłonęła do połowy. Z Emilianowa do Lublina jest 24 km.
Wspomnienia Czesławy Kobiałki
Przed wojną skończyłam jedynie siedem klas. Starsza siostra była słaba, nie miał kto robić na gospodarce, nie mogłam więc iść do szkoły i dalej się uczyć.
Młodsze siostry skończyły szkoły średnie. Jedna z nich poszła do zakonu w Lublinie. Moja starsza siostra skończyła tylko pięć klas, tyle było w szkole w naszej wsi. Właściwie szkoła była czteroklasowa, ale mieliśmy dobrą nauczycielkę, pochodzącą z hrabiów. Dbała o dzieci. Uczyła cztery klasy i piątą dodatkowo. Uczyła nawet języka francuskiego. Mnie nie. Do piątej klasy chodziłam już do Piasków, dlatego nie nauczyłam się języka francuskiego. Ale tak naprawdę, gdy byłam w czwartej klasie, to słyszałam, jak uczy się piąta klasa i osłuchałam się z tym językiem. Niejako przy okazji w czwartej klasie uczyliśmy się języka francuskiego.
W szkole uczyło się 60 dzieci, nie tylko z Emilianowa, ale i z Józefowa oraz niewielkiej kolonii. Wszystkie dzieci uczyła jedna nauczycielka. Na gwiazdkę robiła różne jasełka, latem zrobiła także przedstawienie o królowej.
Przedstawienie zostało zrobione w stodole na klepisku. W środku część oddzielająca od zboża została przystrojona brzózkami. Scena została zrobiona przy pomocy prześcieradeł. Było bardzo pięknie. Na koniec roku przyjeżdżał do nas wójt.
Nauczycielka pracowała z dziećmi w taki sposób, że wszystko mogła z nimi zrobić. Dzieci były dobre i niegłupie, nauczyły się wszystkiego. Teraz dzieci są bardzo niegrzeczne, krzyczą na nauczycieli i na rodziców. Ojciec nas nie bił, ale był szanowany, jak powiedział, to tak miało być. Rodzice byli szanowani. A teraz?
Mieliśmy kilka hektarów pola, dwa konie, sprzęt rolniczy, sześć krów, hodowaliśmy świnie, kury. Produkty z gospodarstwa woziliśmy na targ i sprzedawaliśmy. Na rynku wszystko można było sobie kupić i w sklepach wszystkiego było dosyć. Było źle dopiero, gdy Niemcy przyszli, bo nam zabrali całe bydło, bo trzeba było dać na kontyngent. Ojciec potem już kupował i dawał na te kontyngenty, bo nie chciał oddawać ostatniej krowy. Kupował gorsze. Była rodzina i przecież potrzebowała mleka. Jednak przed samą wojną było nam bardzo dobrze.
Wiedzieliśmy o tym, że ma wybuchnąć wojna. Byłam już dorosła, miałam już 21 lat. Pamiętam ten dzień, gdy mamusia przyszła z miasta i bardzo płakała. Ona już przeżyła pierwszą wojnę. Bała się i mówiła „wojna wybuchła, to znowu będzie bieda”.
Gdy Niemcy gonili naszych żołnierzy, jak ich w niewolę brali, to piekliśmy ciasto, pszenne pieczywo kładliśmy w kosze i jechaliśmy na szosę. Ale czy wszystkich nakarmi się, jak ich setki tam szło? Chociaż trochę mogliśmy im dać. Tylko tyle...
Niemcy przyszli, ale jakoś nas nie powybijali. Baliśmy się nieraz. Ojca na wojnę nie powołali, bo miał już swoje lata i za późno było dla niego pójść do wojska. Tylko taty najmłodszy brat przyszedł w sierpniu z wojska i zaraz został powołany na wojnę. Od nas z rodziny nikt nie był na wojnie. Miałam jeszcze kuzyna, nazywał się Kazimierz Gwiazda, on był w podchorążówce. Ukrywał się i nie poszedł na wojnę, tylko był w podziemiu. Później złapali go i zginął na zamku w Lublinie. Tam jego nazwisko jest na ścianie, na której wszyscy więźniowie podpisywali się. Moja siostra, która była w zakonie w lubelskim klasztorze, blisko zamku, znalazła jego podpis na ścianie, ale dopiero gdy wojna się skończyła. Wtedy wszyscy ludzie tam szli i szukali nazwisk swoich bliskich. Z kolei mój drugi kuzyn należał do strzelców – zginął w Oświęcimiu.
Kontyngenty
Jak wyglądało życie codzienne? Na kontyngenty trzeba było oddawać nie tylko zwierzęta, ale i zboże. Trzeba było oddać tyle zboża, ile wyznaczyli, a potem przychodzili i jeszcze na wiosnę prawie wszystko zabierali. Nie było co siać.
Kiedyś tato, aby było szybciej, trochę omłócił cepami, trochę zostawił na zasadzie, że jeszcze potem trochę omłócimy maszyną i tak robiliśmy, potem w snopkach tak stało. Gdy przyszła karna ekspedycja, jeden żandarmów znalazł kłos.
Mój tato uciekł do lasu, mama już wtedy nie żyła, a ja z bratem zawieźliśmy zboże na kontyngent do Piasków. Przyszli do nas, akurat w momencie, gdy wróciliśmy z miasta. Jeszcze byłam w kapocie, w której jechałam. W domu byłam z młodszym rodzeństwem. Jeden z ekspedycji wszedł i zapytał mnie, gdzie jest ojciec. Powiedziałam, że pojechał do Lublina. Za chwilkę wszedł brat i został zapytany o to samo. Odpowiedział, że poszedł do lasu. Ten z ekspedycji zarzucił bratu, że skłamał, bo nie powiedział tak, jak ja. Zaczęłam tłumaczyć, że byliśmy przecież w Lublinie, odwoziliśmy zboże i nie było nas w domu, wróciliśmy przed chwilą po jego wyjściu. Nie było nawet mowy. Strasznie zbił i skopał brata. Jeszcze jak brat uciekał, strzelił za nim, ale nic mu nie zrobił. Brat miał dopiero 14 lat, mały chłopaczyna jeszcze był.
Z Niemcami przyszedł Ukrainiec. Niemiec powiedział, abym szła z nim do stodoły. Spytałam czy będzie mnie tam bił. Ukrainiec umiał po polsku i powiedział, że nie wie. Odpowiedziałam, że nie idę i uciekłam za sad, do ludzi i za domy sąsiadów. Biegłam tak szybko, że z bólu i strachu strasznie rozbolały mnie nogi. Uciekłam i nic mi nie zrobił. A wszystko przez to, że zobaczył kłosy.
Od nas poszli dalej. Strasznie zbili jedną z kobiet, potem im uciekła. Ludzie w kopcu przebierali kartofle do sadzenia. Obok była piwnica zrobiona z ziemi. Kobieta uciekając skoczyła tam, ale w taki sposób, że nikt nie widział. Biegli za nią, dobiegli do tego kopca i spytali ludzi, gdzie ona jest? Spytali kto? Nikogo nie widzieli, więc dali już spokój. Było strasznie. Jak już ta karna ekspedycja przyszła... Jak często przychodzili? Jesienią albo na wiosnę, nieraz zimą. Często nie przychodzili, bo nie było co brać. Tato mówił, że podczas pierwszej wojny to przychodzili i brali i brali, a ludzie płakali, potem jak przyszli i nic nie było do brania, to ludzie się śmiali – mówili: weźcie sobie, jak nie ma nic. Tak ojciec opowiadał, że tak było w 1915 roku. Takie życie było.
Życie codzienne
Kiedyś ocieliła się krowa. Powiedziałam, że może udałoby się sprzedać jakoś cielaka. Zabili mi tego cielaka, włożyli do worka, wywieźli na szosę, jechał Żyd. Wtedy Żydzi jeszcze jeździli swobodnie, wsiadłam na te sanki, nie wiedział, co wiozę. Zawiózł mnie aż do Lublina, niedaleko ciotki, zeszłam od niego z tych sanek, a wtedy młody Żyd, bo chyba nie był to Polak, pomógł zanieść mi to do ciotki. Tak mi się udało. Miałam szczęście. Wtenczas nie było jeszcze takich rewizji. W miarę spokojnie było jeszcze. Do 1941 roku jeszcze można było gdzieś coś zawieźć. Mimo wszystko byłam odważna, naprawdę. W drodze do Lublina przejeżdżałam koło Majdanka.
Potem, jak zaczęły się już rewizje, zabiliśmy świnię. Mieliśmy sanie wyjazdowe. Pod pierwsze siedzenie podłożyli ćwiartkę w worku, podobnie pod drugie siedzenie, gdzie siedzieliśmy. Z nami była siostra, która w tym czasie była jeszcze próbantką, a nie zakonnicą. Przyjechała do domu, mamusia kupiła jej kołdrę. Wyruszyliśmy w drogę. Wtedy już do Majdanka przywozili Żydów. Naprzeciwko bramy do obozu stał niewielki folwark, pomiędzy biegła drogą, którą musieliśmy przejechać. Były tam trzy budynki gospodarcze i mieszkanie. Gdy dojeżdżaliśmy, zobaczyliśmy, że z domu wychodzi żandarm i cywil. Cywil umiał mówić po polsku. Zauważyliśmy, że rewidują każdego, kto chciał dostać się dalej. Ludzie schodzili z sań i rewidowali wszystko. I co zrobić? Nie wrócimy się, bo pełno było śniegu. Więźniowie w pasiakach odrzucali śnieg, pełno tam było esesmanów, tych czarnych diabłów. Czego mieliśmy się wracać? Zaraz byłoby podejrzenie. Musieliśmy jechać dalej. Nagle zaczęło trząść mną zimno, chyba Pan Bóg tak dał. Zaczęłam się modlić, bałam się, bo to wszystko przeze mnie, pytałam siebie, co ja narobiłam, gdybym nie namawiała, to może sprzedaliby gdzieś na miejscu i nie trzeba byłoby jechać do Lublina. Powiedziałam, aby nakryli mnie kołdrą. Zrobili tak. Siedziałam z mamą, siostrą, bratem i kuzynem. Powiedzieliśmy kuzynowi, by zszedł z sań, bo po co miał zginąć? Jak już nas wezmą, to trudno, ale po co on? Zszedł, potem poczekaliśmy na niego. Dojechaliśmy do folwarku. Wyszli. Kazali zatrzymać się. Zatrzymaliśmy. Folksdojcz kazał nam zejść, Niemiec popatrzył na mnie i spytał krank? Do szpitala? Mama powiedziała: Tak, tyfus. Kazał nam jechać. Kołdra nas uratowała...
Zajechaliśmy na miejsce i już nigdy więcej tego nie zrobiliśmy.
Kiedyś był nalot na Lublin i tato kazał nam jechać po siostrę do klasztoru. Powiedział: przywieźcie ją do domu. Pojechaliśmy z bratem po siostrę. Jechaliśmy z powrotem, a kobieciny w tych pasiakach pochowały się za taką groblą, było zimno, a tam słońce troszkę podgrzewało, to był marzec. Gdy przyszła esesmanka... Mężczyźni nie byli tacy źli, popatrzyli się i poszli, a te kobiety nie były dobre. Zaczęła bić je gumą. Poszły potem do roboty, nie wiem, co tam robiły. Czy baliśmy się, że trafimy do Majdanka? Był strach...
Partyzanci
Raz pamiętam, nasi chłopcy zabili... Ja też należałam do tego nieszczęścia, do podziemia. Specjalnie nie brałam udziału w tych robotach, tylko chleb piekłam i woziłam do lasu. Nie chodziłam na akcje. Dziewczyn nigdy nie brali. Kilka nas należało do tego. Od nas wszyscy chłopcy należeli, było ich chyba z 10. Oni napadali m.in. na pociągi. Przykładowo jechał pociąg z żołnierzami z frontu, to w Dominowie chyba pozdejmowali tory i pociąg się wykoleił. Dużo Niemców zginęło. Potem ludzie z Dominowa uciekli ze wsi, bo Niemcy przecież by ich tam... Ale to, co na szosie się robiło, to za to wieś nie odpowiadała.
Za Emilianowem, pomiędzy lasami, ludzie kupili sobie od jednego gospodarza 3 hektary pola. Wybudowali sobie tam domek i stajenkę, wykopali studnię. Zaraz po tym jak się wprowadzili, zrzucono bombę na ten dom. Nie zrzucili na wieś tylko tam, nie wiem dlaczego. Dom i stajnia spaliły się, ludzie uratowali się, została studnia. Nie odbudowywali już domu.
Potem jak chłopcy z partyzantki zabijali Niemców, to wszystkich ciągnęli do tej studni.
Na kolonię Janówek przyjeżdżali Niemcy i przywozili ubrania, chyba po więźniach. Ludzie im za to jajka dawali, bo w czasie wojny nie można było nic kupić.
Chyba ktoś z Janówka dał znać chłopakom, bo zaraz tam przyszli, zabili tych Niemców i wrzucili do studni. Później rozeszła się pogłoska, że tych Niemców wrzucono do studni w Emilianowie. Nasz sołtys był w tym czasie akurat w gminie i słyszał, że tam tak mówili. Przybiegł do domu, by powiedzieć o tym chłopakom. Oni szybko studnię zasypali, narzucali na nią gałęzi i położyli na wierzch ziemię tak, że nie było jej widać. Niemcy przyszli do wsi i szukali, ale niczego nie znaleźli, a tam nie poszli.
Nasi chłopcy zabili też policjanta. To był Polak, pracował dla Niemców. Chłopcy się o tym dowiedzieli, zaprowadzili go do lasu wolińskiego i tam go zabili. Mój kuzyn przyszedł do mnie i powiedział – daj mi szpadel. Spytałam po co, nie powiedział jednak, poszedł do lasu. Mieli zakopać, ale tylko przygrzebali. Niemcy znaleźli go i przyszli do nas na wieś z psami. Szukali go, bo był im potrzebny, ktoś im powiedział, że on tam w lesie leży. Syn jednej z sąsiadek był księdzem, a drugi uczył się. Ten młodszy nie należał do partyzantów, ale przyszli do niego chłopcy z Klępca. Niemcy wzięli dwóch chłopaków, aby szli z nimi. Matka o mało nie umarła ze strachu, myślała, że jej tego młodszego syna zabiją. Zaprowadzili ich do lasu i kazali mu zakopać policjanta. Potem puścili ich wolno. Był strach cały czas.
Przyjechali kiedyś po mojego sąsiada, szukali go, był komendantem w organizacji podziemnej. Jednak sąsiad uciekł i schował się wraz z pozostałymi. W domu była jego matka. Wieszali ją na łańcuchu, aby powiedziała, gdzie jest jej syn. Powiedziała, że nie wie, młodszy pojechał na klaczy, aby przebiegła się. Powiedziała, że tylko tego młodszego syna ma przy sobie, bo nie wie, gdzie jest starszy. Powiedziała, że dawno opuścił dom i nie daje znaku życia. Przyjechał młodszy syn i powiedział to samo. Dopiero wtedy ją puścili.
Mój sąsiad miał też fisia, bo trzeba było pomyśleć, co się robi. Coś mieli robić w Motyczu, nie wiem co. Motycz to stacja za Lublinem. Wraz z kolegą z Lublina coś zamierzali, wzięli bryczkę z Kębłowa. Był tam szpieg - Ukrainiec, był Kozakiem, nazywał się Taraszczuk. On wszystko donosił Niemcom. Musiał wtedy donieść Niemcom, bo skąd oni się wzięli w miejscu, gdzie partyzanci zamierzyli obławę? Skąd wiedzieli, że będą tamtędy jechać? Może przypadkowo tam byli, tego nie wiem. Wiem, że jechali obok lasu, a Niemcy wyszli i ich zaaresztowali. Wtenczas chłopcy wieźli sfałszowane dowody dla kogoś. Chcieli je wyrzucić, ale nie dali rady. Zawieźli ich do Lublina.
W tym czasie był w mieście jeden człowiek z Piasków, który znał ich dobrze. Szedł przez miasto Krakowskim Przedmieściem, zobaczył, że jedzie konwój Niemców na wozach. Oni nie jechali samochodami, to były dwa wielkie niemieckie wozy i nasi chłopcy na tym wozie jechali. Mój sąsiad miał założone kajdany, poprawił sobie czapkę, aby zwrócić na siebie uwagę tego człowieka z Piasków. Wtedy go zobaczył. Od razu przyjechał do domu, by powiedzieć, że złapali sąsiada. Zrobił się u nas wielki ruch. Zaczęli wszystko chować, bo myśleli, że kogoś wydał. Ale nie wydał nikogo. Zaraz wieczorem zastrzelili go. Nazywał się Tomasz Ciołek, ten drugi - Dąbrowski, ale nie znam jego imienia.
Potem Niemcy trochę się bali i nie przychodzili tak często na wieś. Bali się, że zaraz ich złapią. Gdy Niemcy później poszli na Rosję, to też inaczej było.
Ja zaczęłam pracować na lotnisku w Świdniku, bo nie chciałam, żeby mnie wzięli na roboty do Niemiec. Czyściliśmy tam cegły z rozbiórki, Niemcy budowali hangary. Pracowałam przez rok, płacili mi 30 zł na miesiąc. Najważniejsze, że nie pojechałam do Niemiec, chociaż ludzie wracali stamtąd, ale ja się bardzo bałam. Cdn.