Polska kultura na Pomorzu nie jest kontynuacją byłej tu kultury niemieckiej
(REGION) Odwróceni plecami do rodziców, patykiem rozgrzebujemy pomorską ziemię, szukając korzeni, a one są gdzie indziej. O naszych problemach i zadaniach związanych z kulturą, historią, tożsamością...
Jak można opowiadać historię na Pomorzu
Historię na Pomorzu można zacząć opowiadać tak: 17 września 1939 r. Sowieci napadli na Polskę, wbijając jej nóż w plecy. Potem wymordowali polską elitę w Katyniu i wielu innych miejscach, i zaczęli wywozić rodziny polskich żołnierzy na Sybir. Te, które przetrwały katorgę, wróciły do Polski, ale już nie w swoje rodzinne strony, lecz skierowano je na zdobyte ziemie zachodnie i północne, a więc także na Pomorze zachodnie. Przyjechali tu także Polacy z wielu innych stron. Tu matki urodziły nas i to nam przyszło tworzyć Polskę na tych ziemiach, kontynuując ich tradycje, kulturę, historię.
Jednak można zacząć opowiadać ją zupełnie inaczej, np. tak: 17 września br. minęło 100 lat, gdy w Świdwinie Niemcy postawili wieżę widokową, nazwaną imieniem Bismarcka. Przez następne lata w dniu 1 kwietnia przy wieży odbywały się uroczystości z okazji urodzin kanclerza. Członkowie Stowarzyszenia Społeczno-Kulturalnego Carpe Diem w Świdwinie odbyli wyprawę rowerową, odnajdując i fotografując 17. podobnych wież, znajdujących się na ziemiach od Śląska, przez Pomorze Zachodnie, po Mazury. W tych dniach w świdwińskim zamku otworzyli wystawę fotograficzna o tych wieżach.
Nie bez kozery zapytałem wówczas, czy data 17 września młodym świdwinianom jeszcze z czymś się kojarzy, bo mnie i ludziom starszym z napaścią ZSRR na Polskę, po wcześniejszym pakcie Ribbentrop – Mołotow. Ta data ma podobne znaczenie dla Polaków jak 1 września. Czy ktoś miałby odwagę 1 września zrobić wystawę o wieżach Bismarcka? Wątpię, chociaż podobne zachowania stają się coraz bardziej możliwe. Dlaczego? O tym za chwilę.
Śledzę od lat próby opisywania naszej historii na Pomorzu. Pomijając ośrodki naukowe, są one dość siermiężne i skupiają się głównie na kopiowaniu niemieckich dokumentów. Trudno więc tym osobom przypisywać miano historyków; ja nazywam ich kopistami. Jako wydawca i dziennikarz czasopism lokalnych, wielokrotnie zwracałem uwagę na potrzebę zajęcia się polską historią na Pomorzu, gdyż jej świadkowie wymierają, a to przecież najcenniejsze źródło pozyskiwania wiedzy historycznej; rozumianej nie tylko jako zapisu faktograficznego, ale także zapisu klimatu, obyczajów, mówionych świadectw i zachodzących procesów kulturowych. Wydawało się, że po przełomie politycznym 1989 roku, gdy wcześniej nie było można pisać historii „prawdziwej”, nastąpi eksplozja zainteresowań polską historią powojenną na tych ziemiach, ale... nie nastąpiła. Nie ma tu miejsca na analizę przyczyn tego zjawiska, ale by zdać sobie sprawę z rozmiaru pustej przestrzeni historycznej, w jakiej się znajdujemy, wystarczy porównać ilość wydawnictw poświęconych historii niemieckiej na tych ziemiach i naszej. Oczywiście inaczej sytuacja wygląda w Poznaniu, Szczecinie i Koszalinie, a inaczej na prowincji, którą obserwuję na co dzień.
Okazało się, że zamiast odrabiać zaległości z historii najnowszej, większość skupiła się na kopiowaniu i kompilowaniu dokumentów niemieckich. Problem nie polega na tym, że zajmujemy się kulturą niemiecką, ale na tym, że nie zajmujemy się własną. Oczywiście ukazują się różne wydawnictwa, ale jakby na obrzeżu zainteresowań niemieckością tych ziem, które to zainteresowania zdominowały kierunek działań i świadomość społeczną kilku pokoleń. Trudno w takiej sytuacji wymagać, by młodzi ludzie kończący szkoły wiedzieli cokolwiek o „Wydarzeniach gryfickich”, jeżeli książka najpełniej dokumentująca tamte wydarzenia, autorstwa prof. Kazimierza Kozłowskiego, ukazała się w 1992 r. w nakładzie... 800 egzemplarzy. A przecież powinna być lekturą obowiązkową na ziemiach, na których dokonano kolektywizacji i próbowano stworzyć nowy typ rolnika i obywatela na wzór sowiecki. Na tych dokumentach można by prześledzić operację, jaką przeprowadzono na świadomości naszych rodziców i ich dzieci, na nas, na następnych tu zamieszkujących pokoleniach. Byśmy mogli lepiej zrozumieć własne położenie, miejsce kulturowe, w jakim się znajdujemy, skutki tamtych procesów społeczno-politycznych, z którymi musimy zmagać się do dzisiaj, określając je mianem „mentalność popegeerowska”.
Nie chcecie wiedzieć, jak was zoperowano?
Cóż to za inteligencja pomorska, która nie chce wiedzieć, jak ją zoperowano? A czyż pójście w niemieckość tych ziem nie jest przypadkiem jednym ze skutków ubocznych takiej operacji? Czyż z kolei skutkiem gruntownego nie przemyślenia tamtej sytuacji jest obecna? Czyż to nie te same mechanizmy zniewolenia umysłów powodują, że kolektywizację tak łatwo obecnie zastępuje globalizacja, przy wtórze – taki jest trend, moda, wymóg czasów? To oczywiste kłamstwo, bo wystarczy pojechać do Skandynawii, by się o tym przekonać.
Niedawno obserwowałem, jak do podłobeskiej wsi przyjechała maszyna, która w ciągu miesiąca zmieliła na kruszywo wielkie budynki po byłym pegeerze. PGR zniknął z ziemi, a wraz z nim ogromna ludzka energia kilku pokoleń włożona w jego powstanie i funkcjonowanie. PGR zniknął, ludzie zostali. A czy za 20 lat nie będzie tak, że przyjedzie podobna maszyna i strawi kilka powstałych w Łobzie lub Gryficach supermarketów, bo nie będzie komu w nich kupować? Bo miejscowi radni bezmyślnie dali zgodę na ich budowę w centrum miasta; zjawisko niespotykane gdzie indziej. Powiedzą; no tak, ale szła globalizacja, to znaczy nieuchronność, więc jak można było się opierać. Opierać się modom i trendom, a kształtować własne otoczenie może tylko człowiek wolnej woli. Tego wymagam od historyków, by swoją pracą kształtowali wolną wolę. By mogli to robić, musi być wolna dyskusja, więc taką podejmuję, zwracając uwagę na próby połączenia historii niemieckiej tych ziem z polską. Te próby wyrastają z procesów opisanych powyżej i mało kto podejmuje z nimi dyskusję. Na poziomie lokalnym tworzą już gęstą siatkę konkretnych działań, przejawiających się w sympozjach, rocznicach, publikacjach i tak zwanym odkrywaniu historii Pomorza, a przede wszystkim w zaniechaniu zajmowania się własną historią.
Ta nadaktywność w sferze niemieckoznawczej, przy zaniechaniu poznawania własnej historii i kultury, prowadzi do wykorzenienia pokoleń Polaków na Pomorzu z historii i kultury własnych rodziców. Następuje zerwanie ciągłości kulturowej i próba budowania jakiejś specyficznej tożsamości pomorskiej, która miałaby być konglomeratem historii niemieckiej i polskiej. Niektórzy uwierzyli, że na bazie zastanej tu kultury materialnej można połączyć kultury odrębne duchowo. Oczywiście nie można, ale problem jest szerszy, bo dotyka naszego tu położenia na Pomorzu, zupełnie innego niż na Śląsku na przykład, co również niektórzy próbują nam wmówić, że jest tu jakieś podobieństwo. To wykorzenienie z własnej kultury ma praktyczne skutki w bezrobociu i emigracji, która przekłada się np. na utratę jednego mandatu poselskiego w okręgu szczecińskim. Słabnie więc siła Pomorza w parlamencie polskim, zaś zamknięcie stoczni szczecińskiej zdegraduje Pomorze na wiele lat.
Matejko nie jest europejski? Kompleksy?
Ulubionym miejscem spotkań historyków są sympozja, np. w Trzebiatowie, Dygowie, Kulicach itd. Proszę zastanowić się, dlaczego na tych sympozjach przedstawiane historie pomorskich wsi kończą się na 1945 roku, tak jakby po tej dacie wsie nie miały już historii. Zwróciłem na to kiedyś uwagę, przeglądając foldery różnych miasteczek; w nich także historie kończyły się na tej dacie. Ktoś skopiował historię niemiecką, ale już nie zadał sobie trudu, by opracować polską historię miasteczka. To wymaga wysiłku intelektualnego, a kopiowanie już znacznie mniejszego. Dopiero jak weźmie się te opasłe tomy poseminaryjne widać, że mieszkamy w próżni historycznej. Jak tu nie nabrać wątpliwości, czy aby mieszkamy w Polsce. To nie żart! Gdy w Gryficach Stowarzyszenie Przyjaciół Gryfic stawiało obelisk Marszałka Józefa Piłsudskiego, padały głosy – a co Piłsudski ma wspólnego z Gryficami. Prawda, do jakiej aberracji umysłowej i rozszczepienia tożsamości mogą doprowadzić kulturowe transgresje. Dla odmiany burmistrz Trzebiatowa powiedział mi ostatnio, że planuje założyć fundację im. Feiningera. Jego imieniem nazwano już galerię w Trzebiatowskim Ośrodku Kultury. Nie nazwali jej imieniem Jana Matejki lub Jerzego Nowosielskiego, bo zapewne mieliby trudności z wytłumaczeniem sobie i innym, co Matejko lub Nowosielski mogą mieć wspólnego z Trzebiatowem. Z kulturą – jak najbardziej, ale z Trzebiatowem? A jak będzie Feininger, to i Niemcy dadzą trochę euro i jaki sznyt europejski. Tak jakby Matejko i Nowosielski nie byli europejscy. W ogóle ostatnio przyjmowane nazewnictwo szkół, galerii i rond (np. Hakena), nosi znamiona leczenia polskich kompleksów, ale nie miejsce tu, by je opisywać.
Historia wybierania rodzynków
Bodajże dwa lata temu ktoś wymyślił obchody 100-lecia szpitala MSW w Kańsku, koło Złocieńca. Propozycja obchodów 100-lecia wybudowania wieży Bismarcka w Świdwinie wydaje się już tylko następstwem popularyzacji takiego (bez) myślenia. Jeszcze trochę to potrwa i doczekamy obchodów 100-lecia koszar, jakich w miasteczkach sporo, a skąd wyruszały wojska niemieckie na Polskę. Nie można wybierać sobie z historii rodzynków i piec na własnym ogniu. Jak już chcemy skrzyżować tutejszą kulturę niemiecką z polską, to trzeba być konsekwentnym. Co prawda wyszłoby nam, że dowódca 12 Brygady Zmechanizowanej w Szczecinie gen. bryg. Andrzej Tuz jest następcą prawnym i kulturowym gen. płk. Josefa Harpe, który wziął udział w inwazji na Polskę i stacjonował w ówczesnym Stettin, ale jak się popracuje nad tym, to może da się to jakoś opisać i wytłumaczyć.
Od kiedy zaczyna się historia Świdwina
W programie Stowarzyszenia Carpe Diem wyczytałem, że „głównym założeniem jest „ocalenie od zapomnienia” wspomnień osób w podeszłym wieku, byłych i obecnych mieszkańców Świdwina. (...) Oczywiście nie zamierzamy pomijać przedwojennej, niemieckiej przeszłości miasta. Jesteśmy w pełni świadomi, że może to budzić pewne kontrowersje, ale sądzimy, że poziom emocji pozwala już na to, aby historia Świdwina nie zaczynała się od daty 3 marca 1945 roku”.
Skreślając kilka uwag do autorów programu, napisałem w Wieściach świdwińskich (Nr 5 z 14.03.2011): „Historia Świdwina zawsze będzie zaczynać się od 3 marca 1945 r. i zupełnie nie zależy to od poziomu emocji, ale od faktu, że 3 marca przestał istnieć Schivelbein, a pojawił się Świdwin i Polacy, więc od tej daty rozpoczęła się nasza tu historia. Jeżeli autorzy twierdzą, że nazwa Świdwin istniała tu wcześniej, to proszę o fakty. Jeżeli chcą uznać historię Schivelbein za naszą, to muszą włożyć sporo wysiłku, by to uwiarygodnić. (...) Gdy czytam: „Schivelbein-Świdwin. Korzenie tożsamości”, to nie bardzo wiem, o jaką tożsamość autorom chodzi. Czy o korzenie tożsamości Niemców mieszkających w Schivelbein, czy o korzenie tożsamości Polaków mieszkających w Świdwinie, czy też o jakąś wspólną tożsamość miasta niemieckiego i polskiego lub też Niemców mieszkających tu przed 1945 i Polaków mieszkających po tej dacie. Czy z faktu, że oni mieszkali tu przed, a my po, można wyciągnąć jakiś mianownik dla wspólnej tożsamości? Oczywiście po tym, jak odpowiemy sobie na pytanie – co to jest tożsamość”. Stowarzyszenie, niestety, nie odpowiedziało na te pytania. Może lepiej poradzi sobie z zagadnieniem mój rówieśnik ks. Henryk Romanik, duszpasterz koszalińskich środowisk twórczych, biblista, erudyta, wykładowca Wyższego Seminarium Duchownego w Koszalinie i Wydziału Teologicznego Uniwersytetu Adama Mickiewicza w Poznaniu, poeta i laureat wielu konkursów literackich?
Romanika fantazje o pomorskiej kulturze integralnej
Najjaskrawszym przykładem próby połączenia kultury niemieckiej tych ziem z kulturą polską są dwa teksty ks. Henryka Romanika; jeden zamieszczony w IX tomie „Dziejów wsi pomorskiej” (materiały z międzynarodowej konferencji naukowej, wyd. Dygowo – Uniwersytet Szczeciński 2010), drugi w kołobrzeskim kwartalniku literackim „Latarnia Morska” (nr 1/15/2011).
W pierwszym tekście („O XVII-wiecznym pastorze-poecie ze Strzepowa) Romanik napisał: „Spotkanie z Christianem Wagnerem chcę rozpocząć jednak od kilku uwag o naszych pomorskich sławach, ale też o patriotycznych kompleksach i kulturowych zaniedbaniach. Pomiędzy tegorocznym majowym pogrzebem Mikołaja Kopernika we Fromborku a kostiumowymi harcami w okrągłą rocznicę „wydarzeń grunwaldzkich” rodzą się pytania o tożsamość i kontynuację kulturową naszej małej, środkowopomorskiej ojczyzny”. Upominając się w 250 rocznicę śmierci von Kleista, wyraża pretensje, że: „Niewiedza akademicka, a może obciążona jakimiś ideologicznymi przesądami postawa obojętności, pozwalają na traktowanie tego „rodaka” spod Koszalina jak kompletnie obcego. Od wielu lat próbujemy przyswoić kulturowemu środowisku Pomorzanina rodem z Karlina – Johanna Ernsta Benno (1777-1848). Wiedza o jego dorobku jest praktycznie nieobecna w naszych regionaliach, ale też jakoby niechciana, począwszy od środowiska akademickiego, przez literackie i wreszcie na społeczno-kulturalnym kończąc. Może to zbyt trudny temat, wykraczający poza granice dziedzictwa językowego, oddzielony ideologiami patriotyzmów, może pomorskie klimaty nie kontynuują świadomości swej kultury, jak to bywa na przykład na Kresach lub Śląsku”. Romanik ubolewa, że na konferencjach w Słupsku „trudno zauważyć zainteresowanie historyczną twórczością pisarzy niemieckich/pruskich naszego regionu przed 1945 rokiem”. Ma nadzieję, że: „Może stopniowe dojrzewanie pomorskiego środowiska i współpraca z europejskimi partnerami przyniesie z czasem przyswojenie pomorskiej kulturze, pojmowanej integralnie, także takich gwiazd jak „rzymski pisarz” ze Strzepowa (Strippow)?”
Ks. Romanik powtórzył te argumenty w „Latarni Morskiej”, w artykule „Benno powraca w swoje rodzinne strony. Po polsku”, przy okazji przypomnienia sylwetki i twórczości Johanna Ernsta Benno, niemieckiego poety, żyjącego w XVIII wieku na Pomorzu. Jako że czytuję poezję i literaturę, choć nie jestem takim erudytą jak Romanik, z szacunkiem odniósłbym się do jego pracy, gdyby poprzestał na opisie krytycznoliterackim. Jednak autor przy każdej okazji wytyka ignorancję swoim oponentom i atakuje patriotyzm, użalając się, że nie znajduje admiratorów dla swoich zabiegów czynionych w kierunku zmutowania kultury polskiej z niemiecką. Świadomie nie napisałem – pojednania polsko-niemieckigo, gdyż nie o pojednanie autorowi chodzi. Mu chodzi o jakąś mutację kulturową, a w najlepszym przypadku o implementację (to teraz takie „europejskie” słowo na topie) twórczości i niemieckich autorów do historii polskiej dziejącej się na Pomorzu.
Zacytujmy fragment z Latarni. Przypominając o 250 rocznicy śmierci Ewalda von Kleista, Romanik stwierdza: „To, że nie stał się w tym roku patronem wydarzeń lub przedsięwzięć literackich na Pomorzu, prowokuje do zamyślenia nad tożsamością naszej nie tylko regionalnej kultury. (…) To, że będzie to też rok 600-lecia „wiktorii grunwaldzkiej”, klasycznego stereotypu odwiecznego antagonizmu polsko-niemieckiego, może być okazją do refleksji nad kondycją naszej tradycji kulturowego sąsiedztwa, karmionej przez dziedzictwo Sienkiewicza i Kraszewskiego. Potrzeba odkrywania lokalnej przeszłości w miastach regionu łączy się ze żmudną nauką pojednania z własną – to znaczy tutejszą, także opowiadaną po niemiecku pomorską historią. Nie robimy tego dla Niemców, dla których nasz język ciągle „za trudny”. Jest nam to potrzebne jako Polakom i Europejczykom, ale nade wszystko jako „ludziom stąd”. Kilkupokoleniowa „poniemieckość” Pomorza i innych ziem polskich, przeżywana jako tymczasowość i nie-tutejszość, nie pozwala na spokojne, stanowcze i twórcze mówienie o tradycji niemieckiej, zajmowanie się „nie-polską” przeszłością i jej literaturą, która długo nie mogła stać się integralną częścią tradycji naszej małej ojczyzny. Fakt, że piszę te słowa z nutą zacietrzewienia, jest owocem wieloletnich sporów z polskimi i niemieckimi patriotami, którzy swoją ignorancję i niekompetencję, wzajemną niechęć i dystans pokrywają emocjami i epatowaniem bliznami wszystkich wojen. (…) Nazywam go „krajanem” i przestaję bać się języka, z którym kojarzą się lęki wczesnej edukacji. (…) Mijają lata, a tymczasem koszalinianin Benno znajduje zainteresowanie raczej u sąsiadów niż wśród swoich”. Może starczy, bo swoje credo ks. Romanik wypowiedział już jasno.
Jak Romanik zrobił mnie dziedzicem
Mimo wszystko jeszcze jeden cytat, bo akurat odnosi się do mnie, jako dziennikarza. Benno pisywał w gazecie i Romanikowi udało się „wytropić” w archiwach niemieckich kilka roczników „owego pierwszego koszalińskiego periodyku”. Autor nazwa poetę „patriarchą koszalińskiego dziennikarstwa” i dodaje: „Nawet jeżeli takie genealogie nie dadzą się wprost kontynuować wśród dzisiejszego pokolenia pracowników „IV władzy”, to przecież wszystkie dzisiejsze media noszące w nazwie słowa „Pomorze” i „Koszalin” są faktycznie dziedzicami owej starej „Koesliner Zeitung”, która była tu wydawana jako następczyni APV od 1859 do 1945 roku”.
Troszkę się wystraszyłem, bo byłem redaktorem naczelnym „gminy pomorskiej” i oto Romanik uświadomił mi, że jestem „faktycznym” dziedzicem niemieckich tu gazet. Więc i treści? Od razu wyobraziłem sobie te nagłówki z lat 1939-45. Co ja teraz powiem rodzicom, bo śp. ojciec walczył w tym czasie na froncie, a mama do dzisiaj pamięta śpiewy niemieckich „żołdaków”. A teraz okazuje się, że jako dziennikarz jestem spadkobiercą tego dziedzictwa. Co prawda obiecałem sobie nie szargać nerwów ks. Romanika i nie „epatować bliznami wszystkich wojen”, lecz podjąć polemikę merytoryczną, ale to przecież jakieś horrendalne nonsensy publikowane w poważnym piśmie.
Czy jeżeli jako młodzieniec znałem piłkarza Henryka, ma oznaczać, że każdy napotkany Henryk to piłkarz? A taką dziecinną logiką posługuje się autor, jakby nie słyszał o konwergencji i wnioskował, że skoro motyl i jaskółka mają skrzydła i latają, to są ptakami. Podobnie z użycia słów „Pomorze” i „pomorski” przez Niemców i Polaków nie należy wnioskować, że istnieje tu jakaś ciągłość i „dziedzictwo”.
Kultura niemiecka odeszła na zachód, ze wschodu przyszła polska
Wszyscy podejmujący próby skrzyżowania kultury polskiej z niemiecką nie wyjaśnili sobie kilku elementarnych spraw i zbyt dowolnie żonglują pojęciami. Otóż w 1945 r. na Pomorzu zaszła radykalna zmiana. Niemcy, w wyniku II wojny światowej, z Pomorza odeszli, zabierając ze sobą swoją kulturę duchową, a została po nich kultura materialna – puste miasta i wioski. Zasiedlili je Polacy, przynosząc ze wschodu własną kulturę. Zupełnie odrębną. Nieporozumieniem więc jest twierdzenie, że nasza kultura może mieć jakiekolwiek korzenie w tej ziemi i jak będziemy w niej grzebać, to te korzenie „odkryjemy”. Niczego nie odkryjemy. Nasze korzenie kulturowe są na wschodzie, bo stamtąd „przyszli” nasi rodzice, przynosząc ze sobą tam ukształtowaną wiarę, język, tradycję, wrażliwość itp. Tam sięgają wszelkie „genealogie”. Bzdurą jest twierdzenie o przenikaniu się kultur w przypadku, gdy te kultury nie zetknęły się ze sobą, a więc nie mieszały; jedna odeszła, druga przyszła. Porównywanie sytuacji Pomorza do Śląska, gdzie tam kultury narodowe mieszały się przez stulecia, jest błędne. Na Pomorzu nie mieszały się; jeżeli już to polskie kultury regionalne i to może być ciekawe pole do badań. Lęki językowe wczesnego dzieciństwa mogą przemienić się w lęki późnego dzieciństwa; nie można Benno nazywać „krajanem”, jeżeli nigdy nie mieszkał w naszym kraju. Nie można tak niechlujnie używać pojęć, bo niedługo zaczniemy adaptować Eskimosów do naszej kultury. Papier wszystko przyjmie.
Nie ma kultury pomorskiej „pojmowanej integralnie”. To przesąd. Autor nasłuchał się frazesów o regionalizmach i automatycznie przeniósł je na Pomorze. Kultura na Pomorzu jest typowo polska. Niby skąd miałaby wynikać jej integralność? Poproszę o argumenty. Kultury regionalne mimo swych odrębności są nadal tylko częścią większej kultury narodowej, czy to w Polsce, w Niemczech, czy innych krajach, i pomimo tych odrębności stanowią kulturową całość. Jak autor wyobraża sobie wciągnięcie części kultury niemieckiej do polskiej? Czy tak jak wspomniałem wcześniej – będzie wybierał rodzynki, czy z całym inwentarzem?
Już zupełnie śmiesznie brzmi opis „pruskiego patriotyzmu Pomorzan” w walkach z wojskami napoleońskimi i ich polskimi sojusznikami, gdy w tym czasie Prusy miały na sumieniu rozbiór Polski. Może Benno też w tym maczał swoje palce, jako wachmistrz. I co wtedy?
Dla terapii polecam autorowi lekturę Joanny Salamon „Czas Herberta albo na dom w Czarnolesie”. A z Herberta „Rozważania o problemie narodu” (tym skrwawionym węźle):
(...)
chciałbym nareszcie wiedzieć
gdzie kończy się wmówienie
a zaczyna związek realny
(...)
buntowałem się
ale sądzę że ten skrwawiony węzeł
powinien być ostatnim jaki
wyzwalający się
potarga.
Polecam również artykuł prof. Zbigniewa Zielonki zamieszczony w I tomie z konferencji naukowej „Dzieje wsi pomorskiej”, wydanym w 2002 r., pt. „Problem tradycji literackich wsi pomorskiej”. Tam autor znajdzie wiele odpowiedzi na swoje pytania i frustracje.
Odwróceni plecami do rodziców
Pozostawmy ks. Romanikowi jego powołanie do nawracania nas na przyjaźń polsko-niemiecką i krzewienie na Pomorzu kultury lub literatury niemieckiej. Tak jak on rozpacza nad klasycznymi stereotypami wziętymi z Sienkiewicza i Kraszewskiego, tak ja rozpaczam nad tym, że Pomorze polskie nie uzmysłowiło sobie do tej pory siły własnej historii. Gdy robię wywiad z mieszkańcem Świdwina, który przybył tu z Wołynia i mówi mi, że jestem pierwszą osobą, której po 50. latach opowiada historię rzezi na Wołyniu, to zastanawiam się, jakich jeszcze ludzi skrywa ziemia pomorska.
Okazuje się, że mamy tu sporo „bohaterów”, świadków i uczestników najprzeróżniejszych wydarzeń historycznych, których nikt o nic nie pyta. Ich życiorysy przyprawiły by o zawrót głowy niejednego słuchacza, a reżyserzy i pisarze mieliby znakomity materiał do obrobienia. Jednak nikt się nimi nie interesuje. Żyją ludzie w Złocieńcu, Świdwinie i innych miejscach, którzy próbowali po wojnie organizować państwo podziemne przeciw władzy komunistycznej. Żyje tu jeden z ostatnich żołnierzy wyklętych, który wyszedł z więzienia w 1971 roku, więc jak słyszę, że w latach 70. powstała w Polsce pierwsza opozycja demokratyczna, to zastanawiam się, jak długo jeszcze będziemy „karmieni” zakłamywaną historią. Żyli lub żyją na Pomorzu uczestnicy wszystkich frontów i wydarzeń przed i wojennych; żołnierze września, Monte Cassino, Berlina, Sybiracy, dzieci Afryki, marynarze floty wojennej, Westerplatczycy, ułani, legioniści, rodziny katyńskie, powstańcy warszawscy. Oni stanowili sól tej ziemi, którą trzeba było zagospodarowywać. To oni nieśli resztkami sił, jakie im zostały, ów dzisiaj tak niemodny patriotyzm, pracowali, wychowywali dzieci i wnuki. I znosili swój los w milczeniu, bo nie mogli o tym mówić.
W 2003 r. opublikowałem materiał o Wołyniaku ze Świdwina. Napisałem wtedy: „Z otchłani naszej, polskiej historii, wciąż wydobywają się krzyki pomordowanych i pokrzywdzonych. To pokolenia naszych ojców i dziadów wołają o pamięć. (...) Pokolenia wychowane w PRL-u zostały ustawione plecami do własnej historii. Stąd dzisiaj chętniej czcimy Sydonię i Puchsteina w Łobzie, Feiningera w Trzebiatowie, Virchowa w Świdwinie i wielu innych znanych Niemców na Pomorzu, ślęczymy nad niemieckimi starodrukami, przepisując nie swoją historię, stawiamy pamiątkowe kamienie niemieckim przodkom, oczyszczamy niemieckie cmentarze zgorszeni wandalizmem ludzkiego zapomnienia i nietaktu. Wzruszeni swoim humanitaryzmem nie słyszymy krzyku za plecami. Nie dopuszczamy myśli o zdradzie, jakiej dokonaliśmy na naszych przodkach, odsyłając ich w niebyt, mordując ich po raz wtóry - naszym zapomnieniem. Odpłacą nam wzgardliwym śmiechem swoich wnuków i prawnuków, którzy za nic będą mieć nasze dokonania; cmentarze będą dobre na schadzki i picie wina, a czcić będą Ozziego Osbourna, Madonnę i Wiśniewskiego z Ich Troje, bo dlaczego nie, gdy sami nauczyliśmy ich, jak unieważniać historię”.
Co jest ważne tu i teraz
Musimy wiedzieć, co w danej chwili jest ważne. Uważam, że odpowiedzialność wynikająca z przynależności do określonej wspólnoty rodzi obowiązki wobec niej. Do takich należy opisywanie tej wspólnoty taką, jaka jest. Jak każda składa się z głupich i mądrych. Nie trzeba żadnej odwagi intelektualnej, by czuć się odpowiedzialnym wyłącznie za wspólnotę wykształconych i bogatych.
Pomimo doznanej krzywdy związanej z wysiedleniem (jak niektórzy mówią - wypędzeniem), Niemcy mogli stworzyć z tego faktu część własnej historii, czyli dramat, jaki się rozegrał, obłaskawić intelektualnie i emocjonalnie (opisać, opłakać, zaadaptować jako składnik własnej tożsamości). Z wysiedlenia trafili po prostu do demokracji, gdzie mogli to wszystko swobodnie czynić. Stąd heimaty, gazety, szczegółowe opracowania, ścisła dokumentacja zabitych, doskonałe archiwa. Różnica między nami a nimi polega na tym, że my, również w części wysiedleni, w części pozbierani zewsząd, czynić tego nie mogliśmy. Nie mogliśmy wytwarzać historii, by się w niej przyglądać, by się z niej uczyć, by mogła spełnić swą funkcję terapeutyczną - oswajania cierpienia. Zostaliśmy zamknięci w klatce komunistycznej dyktatury, gdzie za samo słuchanie radia można było trafić do więzienia. Dla Niemców jest to po prostu nie do pojęcia. I gdy przyszedł czas wolności, pierwszym, co trzeba było uczynić, to spróbować opisać samych siebie po tym doświadczeniu. Postawić chociaż problemy. Próbować stworzyć katalog strat, jakie ponieśliśmy. Pytać o to, co przez te pół wieku nam umknęło, czego nam nie było dane zrobić, a co powinniśmy, by odzyskać tożsamość. A zamiast tego, zalała nas fala niemieckich kopii dokumentów, pocztówek, map. Zachowaliśmy się, jak dzikie plemię zauroczone inną cywilizacją, która nas zalała, i której nie mamy co przeciwstawić. Bo co? Jaką historię? Jakie myśli, jaką tożsamość? Z cywilizacją tak jak z wodą, wypełnia puste miejsca.
Co jest do zrobienia na Pomorzu
Historia każdego miasta składa się z historii jego mieszkańców, urzędów, firm, organizacji społecznych itd. By historię złożyć w całość, potrzebne są historie fragmentaryczne, np. szkoły, klubu sportowego, straży pożarnej, harcerzy, partii politycznych i polityki, gospodarki, kultury itd. Tego nie ma i to jest zadanie dla lokalnych patriotów i historyków. Bo znając nasz bałagan wiele spraw nam umyka. Umierają też świadkowie; odchodzi pokolenie, które pamięta jeszcze całą naszą tu historię, od początku. Jak oni odejdą, nikt już nie będzie pamiętał tamtego klimatu, obyczajów, jak to naprawdę było. Dlatego nie ma czasu na inne sprawy. Niemieckie dokumenty mogą poczekać, bo są. My swoich nie mamy i kto tego nie rozumie, nie rozumie Pomorza.
Jak wiele jest pracy, pokazuję przykładowo na znalezionym spisie tematów z jakiejś książki: Ziemie Zachodnie i Północne w polityce PZPR w latach 1949-1956; Pogranicze polsko-niemieckie w okresie stalinowskim; Migracje ludności, Kolektywizacja wsi, Obozy pracy na ziemiach zachodnich i północnych przed i po 1948 r.; Propaganda planu 6-letniego, Rozważania o działalności „księży patriotów”, Kościół greckokatolicki i jego wierni na Zachodnich i Północnych Ziemiach Polski; Stosunki narodowościowe, Władze polskie wobec ludności ukraińskiej, Akcja łączenia rodzin między Polską a RFN, Przebieg paszportyzacji. A to ułamek spraw.
Na koniec wrócę do Romanika i mu podobnych z zasadniczym pytaniem: byłem w Lubece w redakcji „Pommersche Zeitung”, która przez wszystkie te lata „obsługiwała” i archiwizowała historię wysiedlonych Niemców. Czy przez 45 lat PRL, a teraz 21 lat wolnej Polski, powstał na Pomorzu podobny ośrodek dokumentujący przesiedlenia Polaków z Kresów? Proszę z tego wyciągnąć wnioski.
Kazimierz Rynkiewicz