(GRYFICE) W Miejskiej Bibliotece Publicznej w Gryficach 9 maja odbyło się spotkanie z p. Lidią Kubacką - „Dzieckiem Potulic”.
- Jestem byłą więźniarka hitlerowskiego obozu w Potulicach. Jestem żywą historią, która przeżyła ten obóz – tymi zdaniami rozpoczęła swoją opowieść p. Lidia Kubacka.
- Kiedy gauleiter Albert Forster wydał obwieszczenie, żeby wszyscy Polacy germanizowali się na całym Pomorzu, u naszych rodziców powstał bunt. Jak to? Przez jeden podpis mamy zostać Niemcami? To było niemożliwe. Mój ojciec pochodził z Sandomierza. W 1922 r. zamieszkał na Pomorzu. Był porucznikiem w wojsku polskim, walczył u boku Piłsudskiego. I dla niego było to po prostu niemożliwe. Muszę tu zaznaczyć, że nasi rodzice posiadali wielki patriotyzm, bo przecież mogli dać się zgermanizować i żyć w dobrych warunkach i nie przeżyć tego, co rodzina nasza przeżyła.
Opowiem o moim pobycie w obozie.
Niemcy przyjeżdżali przeważnie nocą, budzili o północy i każdej rodzinie dawali przeciętnie pół godziny na ubieranie, ale zanim to zrobili, listę na stół wyłożyli, bo może jeszcze dadzą się namówić i podpisać volkslistę.
Mój ojciec stanowczo zaprzeczył. Bili go na naszych oczach. To był koszmar. W tym czasie musieliśmy szybko ubierać się, to był listopad – 9 listopad. Musieliśmy ubierać, co popadło i tak jak staliśmy, bez żadnego dodatkowego obuwia czy odzieży, nie wolno nam było ze sobą nic zabrać. Rodzice posiadali 32. hektarowe gospodarstwo. Cały majątek pozostał. Pojechaliśmy do tych Potulic, to znaczy przewieźli nas w bydlęcych wagonach do miasteczka Nakło nad Notecią. A z Nakła pędzono nas w czwórkach do Potulic 9 kilometrów. My jako dzieci, mój najmłodszy brat miał wtedy 10 miesięcy, a ja miałam 8 lat. To było niemożliwe iść w takim popłochu, żeby zdążyć pod eskortą esesmanów, żeby po prostu dojść do nich.
Kiedy dotarliśmy do Potulic, to tam jest taka kapliczka i na schodach do tej kapliczki Niemcy przetrzymywali nas dwie doby o głodzie i chłodzie, pod gołym niebem. Było zimno. Przemarzliśmy. Ich nie obchodził nasz los – los dzieci. Po dwóch dniach wszystkim ogolono głowy – rodzicom i dzieciom. Później pędzono nas razem do wspólnej łaźni. Ja po drodze gdzieś upadłam, ponieważ tam było tak, że jedno drugie popychało, upadłam i nie wiem, w jaki sposób, ale okaleczony mam palec u lewej ręki.
Po tej łaźni, ubrania, które mieliśmy na sobie, zmoczyli je i takie mokre, musieliśmy na siebie ubrać. Każdej rodzinie nadano lagrowskie numery. Moja rodzina posiadała numer 6562 – ojciec, matka już A 6 wg kolejności wieku dzieci. Ja miałam numer 6562H.
Zapędzono nas na baraki, były tam prycze trzypiętrowe. Nasza rodzina otrzymała jedną pryczę trzypiętrową. Na tej pryczy musiała pomieścić się 12.osobowa moja rodzina. To był koszmar. Wyżywienie w Potulicach było bardzo marne, dali na obiad zupę z pokrzyw, czy buraki, ze zmarzniętej kapusty. Do zupy była jedna kromka chleba, którą trzeba było podzielić na pół, żeby jedną część zostawić na rano do kawy. Śniadania nie było, tylko czarna kawa. Obiad, jak już powiedziałam, składał się z jednej chochli zupy, w której ziemniaczka prawie że nie było. Zdarzało się często, że mieliśmy psie mięso na obiad. Zupa była gotowana na psim mięsie. Zostało to udowodnione, ponieważ w Archiwum Państwowym w Bydgoszczy są materiały, można to sprawdzić. Jestem w posiadaniu takiego dokumentu. W obozie były apele o różnych porach i to nieważne – padał deszcz czy śnieg, jak zbiórka, to wszyscy musieli; rodzice z dorosłymi dziećmi razem stawali i musieliśmy stawać tyłem do ściany i nawet parę godzin nieruchomo stać. Niektóre dziecko do dziś dnia to zapamiętało.
Dostawaliśmy zastrzyki w klatkę piersiową, po których puchły ręce, nogi, głowy. Nie wiadomo w jakim to było interesie Niemców; na drugi dzień wszyscy, co dostali te zastrzyki (przeważnie dzieci) musieli skakać w kucki, biegać i oni to obserwowali. Mieli taki punkt obserwacyjny i obserwowali działanie zastrzyków na dzieci. Tego nie da się zapomnieć.
Potulice to mała wieś. Była to posiadłość hrabiów Potulickich. Ostatnia hrabina Aniela Potulicka przed śmiercią przekazała swoje dobra wraz z pałacem, lasami, budynkami – miała tam ponad 800 hektarów ziemi. I to wszystko przekazała księżom Chrystusowym. Kiedy Niemcy wkroczyli do Potulic w 1939 roku, prawie wszystkich księży wywieźli, dwóch pozostawiono do obsługi kotłowni na zamku. Przeżyli ten obóz. Po wojnie przyjechali z Poznania.
W obozie dzieci były szeregowane. Od 6. roku życia do 12. roku życia dzieci były szeregowane. Były zmuszane do różnych ciężkich robót: zbieranie grzybów, jagódek w lesie dla rodzin niemieckich. Ciąganie gałęzi, bo karczowali las, bo poszerzali obóz. I te dzieci musiały wykonywać różne czynności już od 6. roku życia. Najgorszy przypadek był dla dziecka, kiedy kapo zapowiedział, że będzie sprawdzian języczków na bramie powrotnej, żeby nie jeść jagódek w lesie, bo będzie kara. Ale mieć w zasięgu jagódkę, to jak jej nie zjeść? Ja miałam to szczęście, że wtedy nie było nas jeszcze w obozie. Ale jak opowiadali, to wszystkie dzieci na bramie miały granatowe języczki. I co je za to spotkało? Był basen przeciwpożarowy, zapędzono je pod ten basen i wszystkie dzieci topiono w tym basenie. Młodsze dzieci, które się opierały, to łapano za nogi i głową trzaskano o mur tego betonu. Widok ten dla więźniów był makabryczny.
Dla matki, która straciła dziecko, to było przeżycie okropne.
Starsze dzieci, od 12. roku życia, jako dorośli, musiały z dorosłymi pracować na różnych warsztatach. Tam była fabryka „Schulz”, która szyła kożuszki na front wschodni z królików dla żołnierzy niemieckich; rękawice czapki, kamizelki. Te dzieci 12. letnie, chłopcy i dziewczynki, musiały przy tych skórach pomagać dorosłym. To była praca przez 12 godzin dziennie, na dwie zmiany.
Do Potulic przywożono same dzieci, najpierw przywieziono z Białorusi, z Nowosybirska, z Witebska, dzieci partyzantów radzieckich. Tam było ponad 600 chłopców. Przeważnie chłopców przywieźli. Dzieci partyzantów radzieckich trzymano osobno. W 1944 roku w sierpniu przywieziono 260 osób z Oświęcimia, same dzieci do lat 12. Rodziców spalono w Oświęcimiu, a dzieci były przeznaczone na germanizację. I te dzieci przebywały same, bez rodziców. Były dwa baraki ogrodzone podwójnym drutem kolczastym i te dzieci tam przebywały. Tam takie babcie, które nie mogły już pracować, to one taki dozór sprawowały. Tych dzieci pilnowały, ale ta rozłąka z rodzicami powodowała wielki płacz. Płacz był codziennie. Ja też znalazłam się w tej grupie, ponieważ mnie i najmłodszego brata oddzielono od reszty rodziny. Przeznaczono nas na zgermanizowanie. I tam, w tych dwóch barakach, uczono nas języka niemieckiego, przygotowywano nas na wywózkę w głąb Rzeszy, ale dobrze się stało, jak się stało – nie wyjechałam.
Wyzwolenie obozu było 21 stycznia 1945 r., ale nie był to dzień wyzwolenia, tzn. opuszczenia obozu, bo trwały działania wojenne. Ruskie, jak wjechali czołgiem do Potulic, bo nas ruskie wojsko wyzwoliło, a później przyjechało wojsko polskie, to mój ojciec leżał w obozowym szpitalu. Dotarłam do niego i krzyczę: tatuś, tatuś, oni mają takie gwiazdki na czapkach. A tatuś mówi: to są nasi. Wyzwolili nas Rosjanie.
W Potulicach byliśmy prawie do końca lutego. Do naszego miejsca zamieszkania dotarliśmy 8 marca 1945 r. Pamiętam, jak przyjechała ekipa z Czerwonego Krzyża z Katowic i te dzieci osierocone, co straciły rodziców w Oświęcimiu, to z 260. tych dzieci pozostało tylko 54. Jestem w posiadaniu listy tych dzieci. To były rodzeństwa, brat z siostrą, czy siostry itd. Wszystkie do 12. lat.
Kiedy wojsko dotarło do obozu, to zastało szkielety. Ludzie byli wygłodzeni, wymęczeni. Wojsko zaczęło karmić i po raz pierwszy – pamiętam – mogliśmy się najeść do syta. Suchego chleba, ale do syta.
Kiedy wróciłam z rodzicami do naszej posiadłości, dom był częściowo zbombardowany, nic do jedzenia. I nikt nam nie dał żadnego odszkodowania ani pomocy. Musieliśmy sobie sami radzić. Ciężkie były początki. Najgorszy przypadek był ten, że nasi rodzice byli wzywani po wojnie do ówczesnych władz i musieli podpisać, że nie będą nagłaśniać, że byli uwięzieni w Potulicach.
Urząd Bezpieczeństwa, NKWD, zażyczył sobie to, bo mogli sobie tam zorganizować, na terenie naszej martyrologii, więzienie dla Niemców, volksdojczów, co szkodzili Polakom, a potem dla księży, AK-owców, później dla więźniów politycznych. Nawet siedzieli tam razem z Niemcami gospodarze, którzy nie oddawali kontyngentu dla państwa. Dziś Niemcy podkreślają, ilu ich tam przebywało. Dla Niemców to był punkt zbiorczy, tam wszystkich z Besarabii gromadzili, przywozili ich do wywózki w głąb Niemiec.
Oni nie pracowali tak, jak my. Oni takiego głodu, jak my, nie mieli. Nasi rodzice musieli podpisać, że nie będą tego nagłaśniać. Ojciec miał wyrzuty sumienia. „Jak to? Ja straciłem – mówił – cały dobytek, zdrowie i my dziś nie mamy mówić o tym, że byliśmy w Potulicach?Co tu jest grane?” Przez długie lata było milczenie. Ja już jestem 27 lat w Związku Kombatantów. Najpierw byłam w Związku Bojowników o Wolność i Demokrację. Kiedy mnie wybrano na prezesa Koła, bo ludzie mi zaufali, ja im obiecałam, że będę robić wszystko i przypomniały mi się słowa ojca – ta prawda musi ujrzeć światło dzienne. Zgodnie z jego życzeniem – ujrzała.
Opracowała: M.J
Po wojnie w 1945 r. Urzad Bezpieczenstwa, w miejsce obozu hitlerowskiego w Potulicach, utworzyl Centralny Oboz Pracy, ktory prowadzony byl przez komunistow do roku 1950. Do Obozu Pracy w Potulicach zwozono przede wszystkim ludnosc niemiecka -cywilow. Wiezniowie ci pracowali poza terenem obozu m. in. w kolchozach. Ojciec moj aresztowany przez ubowcow, byl wieziony w tymze Obozie Pracy i rowniez pracowal jako robotnik przymusowy w kolchozie. Bylam z rodzenstwem przy aresztowaniu mojego ojca - przezylismy koszmar, stojac pod sciana z rekoma do gory, podczas gdy ubowcy przewracali cale mieszkanie, niszczac nasze mienie. Po jakims czasie otrzymalismy pozwolenie na widzenie sie z ojcem. Pod brama Obozu stalismy dosyc dlugo w ogromnej kolejce, aby wejsc do baraku i popatrzec ok. 5 minut na ojca. Przezylam szok - obrazy aresztowania i widzenia sie z ojcem nie moge wymazac z pamieci.
Nie moge w to uwierzyc, ze "Potuliczanie o COP w Potulicach i wiezionych na jego terenie Niemcach dowiedzieli sie dopiero w latach 80-tych XX wieku" - wg Janusza Nagorskiego w "Wspolna czy podzielona pamiec" str. 147 !! Przeciez niektorzy "pracownicy" Centalnego Obozu Pracy byli mieszkancami Potulic !! W kolchozach pracowala rowniez miejscowa ludnosc - Polacy i to oni doskonale wiedzieli, kogo ubowcy przywoza do prac przymusowych !! To kpina z ofiar tegoz Centralnego Obozu Pracy, kpina z ofiar, ktore tam stracily zycie i leza w dole pod sterta gruzow i smieci. I nikt nie ma zamiaru ich ekshumowac, bo nikt sie o nich nie upomina.
Polacy, o nieszczesciach spowodowanych przez Niemcy hitlerowskie, np. o hitlerowskich obozach koncentracyjnych i Katyniu, nie milcza -i to moim zdaniem slusznie, ale o przestepstwach swoich polskich komunistow najlepiej nabrac wody w usta i milczec i zapomniec. Umorzyc sledztwo ze wzgledu na brak dokumentow, ktore bodajze UB zniszczylo ?! Kto mowi o przemianach spoleczno-ustrojowych w latach1989 i 1990? Mowi sie, oczywiscie ze sie mowi, a na wstydliwy temat polskich ubeckich zbrodni milczy sie do dnia dzisiejszego! A Rosjanie MUSZA miec dokumenty na temat Katynia i jest krzyk na caly swiat! Rodziny katynskie. A ja jestem rodzina potulicka i dlatego nie dostane zadnego dokumentu o przymusowym pobycie mojego taty w Centralnym Obozie Pracy w Potulicach.
W roku 1990 otrzymalam jedynie pseudo-zaswiadczenie, ze moj tata "do roku 1950 odbywal kare pozbawienia wolnosci w tutejszym Zakladzie Karnym" w Potulicach !! Skandal ! Sprostowania tresci tegoz zaswiadczenia nie otrzymalam, poniewaz "nie dysponujemy zadna dokumentacja na podstawie ktorej mozna byloby ustalic, iz do 1950 roku Zaklad Karny w Potulicach byl Centralnym Obozem Pracy" !! I to po tzw. przemianach nikt nic nie wie - czeski film!!
Pozdrawiam serdecznie pania Lidie Kubacka
~
2011.07.01 21.19.55
WSTRZASAJACE, ZYCZE PANI SPOKOJNEJ I SZCZESLIWEJ STAROSCI