Akurat u drzwi stał pies w nerwowym przestępowaniu z nogi na nogę, z błaganiem w oczach i z ostrzegawczym machaniem ogonem. Podano mi telefon, po drugiej stronie usłyszałem spokojny głos Mirosława Szmidta, najbardziej nie tylko w mieście znanego niegdysiejszego już prezesa Olimpu. Lubię telefony od legendarnego prezesa, gdyż to człowiek, który w kontakcie z kimkolwiek zawsze tego kogoś ma bardziej na uwadze, aniżeli siebie. Da się wygadać, nie przebija się ze swymi sprawami, potrafi tak podejść do człowieka, że zawsze w rozmowie z nim otrzymuje się ten tajemniczy ładunek dobrej energii, o którym wszyscy wiedzą, ale do tej pory nie było takiego, co to by tę tajemnicę potrafił wzorem do zapamiętywania w szkołach zapisać. I tym razem tak było.
Był śnięty listopadowy wieczór. Odwlekanie wyjścia z psem, to odwlekanie wchodzenia w powietrzną maź wieczoru, w siąp niby deszczu, o którym jeszcze ani pomyśleć, że jeszcze trochę, a będzie śniegiem. Pies u drzwi przysiadł, ale przednie łapy czujnie trwały wyprostowane. Zwierzę skądś jednak wiedziało, że rozpoczynająca się rozmowa nieco potrwa. Na pytanie odpowiedziałem twierdząco. Tak, znałem tego chłopaka, to było bardzo dawno. Lata, jeszcze połowa sześćdziesiątych. Też był listopad, a mam takie wrażenie, że światło tamtego wieczoru było identyczne z tym dzisiejszym, a przecież wieczorne lampy dzisiaj, a tamte, wielka różnica. Wracaliśmy uczniowie Dwójki, różnych klas szóstych, z kółka modelarskiego prowadzonego przez pana Wykrętowicza. Rozmawialiśmy o tym kółkowym spotkaniu i o otwierających się jeszcze innych możliwościach uczestniczenia w kółkowych zajęciach. Nie pamiętam dobrze – biologicznych, geograficznych... Ja byłem najbardziej zainteresowany sportowymi, on – niezbyt pamiętam - ale chyba fizycznymi.
Przechodziliśmy obok zdewastowanego kościółka na skrzyżowaniu trzech ulic pod ówczesną milicją. Później, już bez niego, z innymi kolegami zaglądaliśmy do tych ruin, a przed wojną to był kościół katolicki, z dużymi malowidłami na ścianach bogatymi w barwę złota, z brodatymi postaciami poruszającymi się w świetle naszych świec i latarek. Ale pod nogami tylko gdzieniegdzie była podłoga z desek, najbardziej to na tej podłodze był chrzęszczący gruz. Zapach też gruzowiska.
Chłopak legenda
O tym, jakim był w szkole uczniem krążyły legendy. Nie to, że dobry, bardzo dobry uczeń, jakiś banalny kujon, ale ktoś już w wieku kilkunastu lat mądry. Wart uwagi, a do tego koleżeński. Nie to, że swój chłop, ale ktoś pomocny właśnie jakby mądrze. Późniejszemu pracownikowi Zakładów Przemysłu Włókienniczego Jurkowi Tysiowi, koledze z klasy, polecał i wybierał lektury. Nim książka trafiła do wyczekującego jej czytelnika, otrzymywała króciutką recenzję w formie malutkiego omówienia i polecenia. Kiedy Jurek o tym opowiadał latem tego roku na Starym Rynku, odniosłem wrażenie, że takiej opieki już później nie miał nigdy, a bardzo by chciał nawet dzisiaj. Inny kolega z jego klasy, Heniek Muszyk, kiedy wypowiada to nazwisko, zawsze jakby z głośnym przytupem, bo oto okazuje się, tak można to interpretować, że on nie tylko, że doszedł w życiu do tak niebanalnych osiągnięć, ale zawsze pozostaje tym, kim tu był zawsze. Do dobrego koleżeństwa i jeszcze jakby do czegoś więcej, czemu trudno znaleźć określenia: wspólnota losu dzieciaków Ziemi Złocienieckiej, najczęściej dzieci Polek i Polaków przegonionych przez Ruskich i wredne traktaty? Wspólnota wspólnej pamięci wtedy dzieci, ale jakże innych od tych europejskich dzieciaków, którym historia szczęścia nie poskąpiła. Ot, krótka migawka. Ksiądz Andrzej Klimaszewski, wówczas z klas VI i VII b już nie żyje. Jego grobowiec mamy w honorowym miejscu na Komunalnym Cmentarzu. Romek Haściło, gdzieś od wielu lat w świecie. Ostatnio widywany w Paryżu. Mirek Dziczkowski o niebywałym życiorysie wiecznego fantasty – nawet ucieczki z polskiego wojska jako komandos, a później do Australii. I chyba tam do dzisiaj wspólnie z legendarnym muzykiem grupy SYSTEM, Markiem Lisem, basistą, który niedawno zjechał do Złocieńca i na Stanicy opowiadał o wojażach po Japonii. Kazio Usowicz, przed laty pierwszy w Polsce w produkcji chrupek. Mieszka w Białogardzie. Zbychu Świrydowicz, codziennie w handlu na ulicy, której nazwy w Złocieńcu jeszcze nikt nie zmienił, a to data miesięczna wydania rozkazu mordu w Katyniu przez Stalina. Wiesiek Mojsiejczuk do spotkania zawsze w okolicach jezior Rakowo, były perkusista SYSTEMU, a dzisiaj nawet wedle potrzeb tańczący w jakimś zespole na ludową nutę. Danuta, bardzo dobra uczennica, dzisiaj już chyba pani księgowa na emeryturze, ale w Szczecinku. Z klasy „c” piękna Jolanta, która bodajże z Rzymu odwiedzając Złocieniec przyjechała tu Ferrari. Ale, te osoby, to nie z jego klasy, z klas obok. Równoległych. A z jego? Nagradzany złocieniecki poeta, Czesław Bogunia, spotkał niedawno kogoś z rodziny Prokopiaków, a to właśnie z klasy naszego bohatera. Słyszałem, był kamerzystą w TVP Szczecin. Potem uciekł z kraju, czy jakoś tak inaczej, ale kraj opuścił. Badajże do USA, przez Kanadę. Dzisiaj niektórzy z jego kolegów latają tam, by koledze w USA pomóc w budowie pięknej willi. Właśnie jeden z nich uskarżał się na ambasadę USA u nas, że taka bezduszna, paskudna, wizy nie dała. W tych samych dniach inny złocienianin też napadał na USA prosząc reportera o danie temu wyrazu w Tygodniku, bo Amerykanie, nim cofnęli go z lotniska w Stanach, to jeszcze go więzili, zachowując się wobec niego dość obcesowo.
Z boku
Widzę jego postać w tych zdaniach bardzo z boku, gdyż nie byliśmy kolegami. Także i późnej w drawskim ogólniaku. Mnie ciągnęło do sportu, do przeróżnych subkultur, co było całym moim życiem, inny uczniowski świat, a o nim niezmiennie słyszałem – wybitny uczeń z szerokimi zainteresowaniami, uczestnik olimpiad, wszechstronnie uzdolniony, z delikatnym przechyłem matematyczno fizycznym, co, tak to pamiętam, mnie rozczarowywało. Chciałem wtedy, aby szkolny kolega, jeśli już ma być kimś wybitnym w przyszłości, był naznaczony humanistycznie. I to się ziściło.
Dwa dni temu opowiedziano mi o jego rywalizacji ze słynnym matematykiem drawskim, Czesławem Kręciszem, który, by rozwiązać w ramach zakładu zadanie matematyczne, musiał je wziąć do domu, a on rozwiązał je w wolnej chwili w szkole. Ach, jak dobrze opowiada się tego rodzaju anegdotki.
Czesław Kręcisz był dyrektorem ogólniaka w czasie jego tam nauki, a przedtem kierownikiem złocienieckiej Dwójki, do której i w tym samym czasie on uczęszczał. Znali się więc dobrze. W ogólniaku Czesław Kręcisz zasłynął tym, że całą szkołę zapisał do związku młodzieży socjalistycznej. Bardzo mało kto wyłamał się spod tej pezetpeerowskiej presji, bodajże tylko późniejszy absolwent warszawskiej AWF z kierunkiem piłkarskim Andrzej Mogielnicki, i, tak się mówi do dziś, właśnie on.
Nad przychodnią
Mieszkał przy Dworcowej w mieszkanku kolejowym na piętrze, nad ówczesną przychodnią lekarską. Być może, do dzisiaj ma to mieszkanie. Rodzice byli kolejarzami. Mama telegrafistka z niesłychanym nerwem reporterskim, ojciec był kimś w rodzaju kierownika w odcinku elektrycznym. Miał opinię rozważnego, mądrego człowieka, który nie należał do pezetpeer, co w środowisku kolejarskim było rzadkością. On w ogólniaku prezentował postawę, którą dzisiaj byśmy nazwali patriotyczną, niepodległościową, antyreżimową, co było o tyle istotne, gdyż tamto szkolnictwo realizowało kurs akurat dokładnie odwrotny. Nie bez powodu więc wspomniałem tu o jego rodzicach.
Kolor włosa odziedziczył po ojcu, wypłowiały charakterystyczny blond. To do dzisiaj bez zmian. Na oczach okulary, ale bez przesady, żadne tam znaczne binokle. Kiedy bywa w Złocieńcu, w mieście, poza miastem, to najczęściej na rowerze. Kiedy mija się go na ścieżce rowerowej, nie udaje się przesłać pozdrowienia tak, by je zauważył. Dostrzeżemy, że mruży oczy grymasem krótkowidza. Że chce dostrzec mijającego kogoś na rowerze, ale chyba dokładnie nie widzi. Na ścieżce widujemy go z panią, o której Mirosław Szmidt mówi, że to małżonka tego naszego kogoś. Ostatniego lata para przemierzała naszą ścieżkę rowerową akurat w dniach, kiedy znany akustyk Mariusz Machała na tej ścieżce sfotografował piątkę zwierza do złudzenia przypominającego niedźwiedzie. Uciekły komuś? I tyle tego opisu przez kogoś, kto nigdy nie był w bezpośrednich relacjach z bohaterem opisu.
W telefonie od byłego prezesa Olimpu Mirosława Szmidta szło o to, by kreśloną tu postać przybliżyć naszej społeczności. Przecież z Ziemi Złocienieckiej, z nas wszystkich, z Dworcowej, z rodziców z naszej kolei, ze Szkoły Dwójki, z naszych nauczycieli, z nauczycieli drawskich, nie wiem tego dobrze, ale i chyba z naszych lekcji religii – późniejszy student filozofii na poważnym Uniwersytecie.
Jeszcze raz
poznajmy się
Widzi Czytelnik, że piszący te słowa nie za bardzo jest tym, który winien o tej postaci dawać słowo. Ono zostaje zapisane, ale tylko na bardzo wyraźną prośbę Mirosława Szmidta, którą można oddać tak: - Niech ktoś choćby wstępnie wspomni o tej postaci, bo ten człowiek ma istotne związki z miastem do dzisiaj. Jest wyjątkowo godny powtórnego bliższego poznania, poproszenia o wykład, zaznaczenia, że miasto swych niejako wychowanków nie zapomina i zapomnieć nie może. Skoro się znaliśmy, to poznajmy się raz jeszcze – to chyba sens telefonu od zawsze życzliwego całemu światu Mirosława Szmidta. Dodajmy, także władze gminy bardzo są za tym, by naszego obywatela na powrót naszym uczynić. A do tego wszystkiego chyba dosłownie nic nie stoi temu na przeszkodzie.
I raz jeszcze
na lekcje do Dwójki
Szliśmy sobie Bohaterów Warszawy z Jurkiem Tysiem, a już byłem po wstępnej lekturze stron internetowych profesora. Odezwałem się do Jerzego tak: - Jerzy, mniej więcej wiesz, co to ewolucjonizm? - Odpowiedź była twierdząca. - A co to kreacjonizm? Odpowiedzi nie było. - To pogląd, na skróty mówiąc, że to, co my nazywamy rzeczywistością, powstało w wyniku zamysłu siły zewnętrznej wobec naszej rzeczywistości i nas samych. I wiesz co? Oto okazuje się, że twój kolega klasowy Kazimierz, poddał pod rozwagę swoją teorię pod te zagadnienia. Jerzy, z takim gościem nie czuję się na siłach rozmawiać o życiu. Nawet ze słownikami. To wysokie abstrakty. Niech tu przyjeżdża i wszystko tłumaczy. Chciałbyś być na takim wykładzie i będziesz! Może nawet w swojej klasie, w Dwójce. -
Z internetu:
Profesor doktor habilitowany Kazimierz Jodkowski
Instytut Filozofii, Zakład Logiki i Metodologii Nauk. Uniwersytet Zielonogórski. Aleja Wojska Polskiego 71 A. 65-762 Zielona Góra.
Wykształcenie: Ukończył Szkołę Podstawową nr 2 w Złocieńcu oraz Liceum Ogólnokształcące w Drawsku Pomorskim. W 1974 roku ukończył studia filozoficzne na Katolickim Uniwersytecie Lubelskim. W 1983 uzyskał doktorat z filozofii na Uniwersytecie Marii Curie-Skłodowskiej w Lublinie. W 1992 otrzymał stopień doktora habilitowanego filozofii na Uniwersytecie imienia Adama Mickiewicza w Poznaniu. W 2000 roku otrzymał tytuł profesora nauk humanistycznych z rąk prezydenta Rzeczypospolitej Polskiej.
Dalej na stronie dopisano – spis wszystkich publikacji na stronie uczelnianej. Poniżej TYLKO spis publikacji z problematyki „nauka a religia”. Pierwszy z tytułów – Metodologiczne aspekty kontrowersji ewolucjonizm – kreacjonizm. Realizm. Racjonalność. Relatywizm. Lublin 1998. ss. 540. (tn)