Opieka pomaga, jak tylko potrafi; potrzebna jest jeszcze pomoc innego rodz
Dworcowa 15
To miejsce w pobliżu dworca PKP było zawsze szczególne. Gdy lud miejscowy na etatach tworzył peerelowską rzeczywistość, a PKP istniała tu tylko ze względów militarnych, o czym powiadomiono bardzo późno, ten budynek przy Dworcowej 15 tętnił rolniczym życiem. Pachniał ziemią. Budowla poniemiecka, z potężnym gospodarczym podwórcem, ze stajniami pełnymi bydła, zawsze było kilka sztuk koni. Sterty obornika na podwórcu rozdrapywane przez drób wszelaki. Wówczas i pobliska Wąsawa była bardziej jakby „rzeczna”. Widelcami wyciągano z niej miętusy, trafiał się lin, spływały węgorze. Nie tylko Dworcowa, ale i uliczki pobliskie, tu zaopatrywały się w mleko najprawdziwsze. Był do dostania biały ser, twaróg, niebywałego smaku masło, jajka. Raniutko z pod budynku wyjeżdżały furmanki, bywało, że zaprzężone w konie urody naprawdę dostrzegalnej. Gospodarze jechali na pola. Na skraju jesieni można tu było kupić ziemniaki na zimę, ale smaku dzisiaj już niedostępnego. Gospodarzono w tym miejscu borykając się z niewydolnością państwa, a nawet chyba z jego prześladowaniem, aż w końcu mieszkający tu rolnicy odpuścili. Polikwidowali się. Proces trwał lata.
Dzisiaj stoi już tylko ten budynek, po stajniach ani śladu, ktoś się dobudował. O mleku, śmietanie, maśle - zapomnij na zawsze. Dzisiaj już ani pomyśleć. To, co oferują w sklepach, ani łatwe do spożycia, ani złocienieckie. Poetatowy, w tym na wskroś bezrobotny lud, już i do tego przywykł.
Pan Andrzej
Wspominam miejsce, i byłem tam w tych dniach dwukrotnie na życzenie pana Andrzeja, jegomościa w sędziwym wieku, który powiadomił reportera, że właśnie we wspominanym budynku pozostała jeszcze jego mieszkanka, która mieszka tam od czasów niepamiętnych. Od zawsze. To pani Józefa Bosiacka, dzisiaj licząca sobie osiemdziesiąt osiem lat. Starowinka nie może chodzić o własnych siłach, pozostaje pod opieką pani z miejscowej Opieki Społecznej. Kłopot w tym, że pani z Opieki odwiedza seniorkę Józefę tylko w dni pracy, zaś Józefa wymaga niezbędnej opieki stałej. Codziennej. Ci, którzy tę opiekę sprawują, to jej, tak właściwie, to nie sprawują – wedle też sędziwego Andrzeja. W soboty i niedziele, w inne święta, Józefa siedzi w zimnych pomieszczeniach pozostawiona sama sobie. To wszystko wedle Andrzeja. Nawet, twierdził rozmówca, nie ma co jeść. Jej sobotnio – niedzielni opiekunowie rzucają jakieś ochłapy i na tym wszystko się kończy. Najgorsze zaś to zimno, bo idą mrozy.
Na miejscu
Reporter natychmiast udał się pod wskazany adres – jak to się w tego rodzaju tekstach zawsze pisze. Drzwi do Józefy, to drzwi na parterze na lewo. Kiedyś była tu gospodarska kuchnia pachnąca mlekiem, w której mleko bezpośrednio po udojeniu przecedzano przez gazę. Schody zaniedbane, wszędzie brud, nieład. Dwójka młodych ludzi z piwnicy wynosiła drwa, by, jak się okazało, napalić w piecu. Z innego pomieszczenia do kuchni weszła Józefa ledwie się wspierając na metalowej podpórce na kołkach. Młodzianie w widocznym za uchylonymi drzwiami pokoju rozpalali pod piecem. Wszędzie było zimno. Powiedzieli, że to oni opiekują się Józefą, a ta była skora do natychmiastowej rozmowy z reporterem. Nie chcąc tej rozmowy prowadzić w obecności młodzianów, by Józefa mogła swobodnie opowiedzieć o swoim losie, przeprosiłem i powiedziałem, że przyjdę tu nazajutrz. Tak też zrobiłem. W pomieszczeniu była już tylko Józefa. Powiedziała mi, że ma osiemdziesiąt osiem lat. Ma rentę. Pani z Opieki dogląda ją tylko od poniedziałku do piątku. Na soboty i niedziele zostaje sama. Niby się nią ktoś opiekuje w tych dniach spoza opieki, ale ona z tej opieki nie jest zadowolona. Powiedziała nawet więcej, że ona tej opieki nie chce. Domaga się kogoś innego. Szczegółów rozmowy w reportażu oszczędzę.
Józefa wspominała o tych z rodziny, którzy pomarli. Mąż, syn. Nie potrafiła powstrzymać płaczu, który był wyrazem i żalu po tych, co odeszli, i krańcowej bezradności, i chyba mocno zaawansowanej depresji. Płakała.
W powietrzu obszernego pokoju unosił się wszędobylski zapach moczu. Nie można jednak powiedzieć, że pokój był w całkowitym nieładzie. Widać w nim zajęcie się schorowanym człowiekiem przez panią z Opieki. Sędziwy Andrzej mówił: - Ona nie przebywa w pokoju, tylko w takim pomieszczeniu, nawet bez pieca. Okazało się, nieprawda. - Dlatego o wszystkim informuję, bo chcę jej pomoc. Gdyby tam dowiedzieli się, że to ja o tej kobiecie informuję, to dopiero by mi dali. - Budynek był własnością kobiety, ale wszystko przepisała. Teraz nie ma już nic. Przepisując pomyślała, że tak będzie miała opiekę nad sobą do ostatnich dni. -
Jest problem najpoważniejszy
Kilka miesięcy temu reporter rozmawiał z osobami dobrze zorientowanymi w tym, jak tego rodzaju ludzie radzą sobie w codziennym przebywaniu w Złocieńcu. Jest ich nawet niemało. Opowiadano mi, że to duży problem, o którym jednak mało się słyszy. Co więc konieczne? Dokładny raport na ten temat, podanie wysokości środków, które mogłyby rozwiązać problem. Ot, choćby złotówki dla opieki, by ta miała z czego opłacać fachowe siły do tego rodzaju pomocy w soboty i niedziele. Kilka lat temu radny lekarz Józef Szuniewicz, na posiedzeniu Rady Złocieńca powiedział, że problem ludzi schorowanych przebywających w domach i przez nikogo niedostrzeganych, tylko przez służby Opieki, jest w mieście wielki. Lekarz proponował, by budynek przy 5 Marca przysposobić do tego rodzaju działalności. Niemcy mieli do tego celu długi budynek, obecnie przy Deptaku Marszałka. Wspaniałego, humanitarnego pomysłu w warunkach złocienieckich nikt nie podjął. Budynek, niegdyś filię drawskiego szpitala, opchnięto na wolnym rynku. Ciekawe, czy obecni jego właściciele kiedykolwiek zajrzą na Dworcową 15, do osiemdziesięcioletniej Józefy Bosiackiej, w której gospodarstwie niegdyś nabiał był taki, jakiego na tym celofanowym świecie nie będzie już nigdy. Budynek słynny też zamieszkiwaniem w nim pani – partyzant, łączniczki oddziałów Armii Krajowej. To już jednak zupełnie inna historia.
Tadeusz Nosel