- Wał jest twardy, a panewki są miękkie, czyli się poddają. Tak samo jest w małżeństwie – któreś musi ustąpić. - mówi o recepcie na długoletnie pożycie małżeńskie jubilat, obchodzący 52. rocznicę ślubu.
Pan Stanisław Białucha to fachowiec i weteran wśród świdwińskich mechaników samochodowych. Pamięta czasy, gdy w Świdwinie jeździło zaledwie kilka samochodów. Wiosną obchodził piękny jubileusz 52 rocznicy ślubu. Pamiętali o tym przedsiębiorcy skupieni w Stowarzyszeniu Kupców, Handlowców i Przedsiębiorców, którzy wręczyli jubilatowi pamiątkowy obraz i złożyli życzenia.
My porozmawialiśmy z jubilatem, chcąc przywołać klimat tamtych czasów i zapisać kawałek historii świdwińskiej przedsiębiorczości.
Oczywiście zastaliśmy jubilata przy pracy. Naprawiał auto, bo – jak powiedział – bez pracy żyć nie potrafi, a mógłby, z racji swoich 76 lat, już dawno odpoczywać na emeryturze. Nie ma jednak natury urzędnika, lecz pasjonata, którego wciąż na nowo frapują zagadki popsutych mechanizmów, nowych rozwiązań w samochodach, dłubanie w drążkach i sprzęgłach oraz walka z oporną materią.
Pan Białucha dwa razy podchodził do osiedlenia się w Świdwinie. Pierwszy raz przyjechał w 1948 roku i przebywał do 1952, w tych latach chodząc do szkoły oraz na praktykę w GS, w zakładach mechanicznych. Tu naprawiało się ciągniki i maszyny rolnicze. Tu zdobył tytuł czeladnika.
Pochodzi z Lubelskiego, gdzie są jego korzenie rodzinne. Później wyjechał odbyć służbę wojskową. Ożenił się. Ponownie przyjechał w 1958 roku. Już na stałe. Wybrał Świdwin, bo tu zamieszkał po wojnie stryj.
Rocznik przedwojenny, więc pytam o wybuch wojny. Miał wtedy sześć lat, gdy się kończyła – dwanaście.
- Pamiętam, jak przyszli Niemcy. Zabierali żywność, świnie, krowy, zboże. Trzeba było chować, by nie umrzeć z głodu, bo była bieda. Mało kto wtedy miał jakieś wykształcenie, a tych, co mieli, księdza, nauczyciela, sołtysa, Niemcy zabierali ich i już nie wracali. Była szkoła, to zlikwidowali i mieszkali w niej Niemcy. Chcieli wytępić inteligencję. Mieszkaliśmy siedemnaści kilometrów od Kocka, wkoło była polska partyzantka, to Niemcy co rusz przyjeżdżali i strzelali po wioskach. Później przyszli Rosjanie i też ich ścigali. To było tragiczne. Jakby to opowiedzieć młodym, to by nie uwierzyli. - mówi.
Po powrocie w 1958 r. podjął pracę w warsztacie pana Konopki. Później w wydziale komunikacji Powiatowej Rady Narodowej, mleczarni, MPGK. Własny warsztat samochodowy założył w 1968 r., a w 1970 wybudował budynek, w którym, po przeróbkach, pracuje do dzisiaj.
Czym w tamtych latach jeżdżono i co się naprawiało? - Citroeny, Ople... To były poniemieckie samochody, ale były na chodzie i je się naprawiało, chociaż było ich mało, na palcach można było policzyć. Była jedna taksówka, Skoda. Był lekarz, Knape się nazywał, kupił sobie Skodę, a w latach pięćdziesiątych to był coś. Dużo było motocykli; Harleye, NSU, Junaki, BMW. Około 1960 roku szewc, Jan Cholewa, już nieżyjący, kupił sobie Skodę, podobna stoi u mnie na podwórku, to puścił famę, że wygrał, bo jakby powiedział, że kupił, to urząd skarbowy... wie pan, co wtedy robili... Tak to było. W Świdwinie było nas takich trzech, co naprawiali samochody. Kazimierz Karczewski, ja i Otto Konopko. - wspomina tamte czasy.
Pytam, jak sobie poradził z tym zalewem nowych samochodów. Przez całe lata siedemdziesiąte i osiemdziesiąte naprawiał Warszawy, Fiaty, Trabanty, Wartburgi, Skody, a tu nagle, po 1990, napłynęło do kraju masę nowych marek, z zupełnie innymi rozwiązaniami technologicznymi, komputerami, skomplikowało się to wszystko...
- Głowa. - śmieje się. - Głowa. Trzeba uczyć się od początku do końca życia. Opowiem taką historię; w tamtych latach przyjechali do nas rzemieślnicy z Niemiec, ale tych zachodnich, do Cechu i odwiedzili mój warsztat. A na podwórku stały dwa zepsute mercedesy. Mówię do tłumacza, by im powiedział, że polskie auta są gut, dobre, bo się nie psują, skoro tu nie stoją, a niemieckie auta są szajse, bo stoją tu zepsute. To był oczywiście żart, jeden się kapnął i się zaśmiał, a drugi się obruszył. - mówi z rozbawieniem. Znany jest ze swojego humoru.
- Elektronika to wszystko zabije. - mówi. - To nie tylko auta, ale cały sprzęt domowy, pralki, lodówki, telewizory. Psuje się układ scalony, który kosztuje 400 złotych, i człowiek ma dylemat – naprawiać czy kupić nowy. - mówi.
Jak ocenia dzisiejsze czasy?
- Skóra, fura i komóra. - śmieje się, streszczając w tych trzech słowach zachowania wielu młodych, którzy, jak mówi, nie myślą o przyszłości.
Jaką ma receptę na tak długi związek małżeński, w czasach, gdy wiele małżeństw rozpada się po kilku zaledwie latach? Oczywiście nie może obejść się bez porównań motoryzacyjnych.
- W silniku jest wał korbowy i są panewki. Wał jest twardy, a panewki są miękkie, czyli się poddają. Tak samo jest w małżeństwie – któreś musi ustąpić, ale też jedno drugiego musi zrozumieć. Ja na swoje małżeństwo nie mogę narzekać. Jest udane. - mówi.
Gdy wspomina swoje kryzysy małżeńskie, to głównie wiąże je z biedą lat powojennych, gdy nie było niczego, mieszkań, pralek, ciepłej wody, żadnej pomocy. Młodzi ludzie musieli zaczynać wspólne życie od zera.
- Praca. Tylko praca. - mówi o recepcie na pomyślne życie. - A jeżeli chodzi o zdrowie, to trzeba się ruszać. Do końca, bo jak człowiek siądzie, to zaraz umiera. - dodaje. KAR