Sybirackie wspomnienia rodziny Stefanii Czuchno z Reska (cz. 2)W 1951 r. Rada Ministrów ZSRR postanowiła „O wysiedleniu kułaków z Białoruskiej SRR”. W tym czasie na trenie Białorusi już zakończyła się kolektywizacja. Nie przeszkodziło to jednak „rozkułaczonych” już byłych bogatych chłopów i właścicieli ziemskich zsyłać na Syberię, do Kazachstanu i Jakucji. W 1952 r. wywieziono prawie 30 tys. osób, w tym dzieci, kobiety, starców. Ich jedyną winą było posiadanie w przeszłości większego gospodarstwa rolnego.
W transporcie jadącym do południowego Kazachstanu znalazła się również rodzina państwa Czuchno. Głos oddajemy córce Wierze Krasnodębskiej.
* * *
- 12 kwietnia 1952 roku, około godziny 4.00 rano, podjechał samochód. Siedmiu po zęby uzbrojonych żołnierzy przyjechało po dwie kobiety i troje dzieci.
Gdy zaczęli walić w okno, to o mało nie wyleciało. Krzyknęli: „Wstawaj, zbieraj się! Przesiedlenie!” Mama i babcia od razu wiedziały, że nas wywiozą. Mama dostała takiego rozstroju... Stanęła pod ścianą, przytuliła nas do siebie i powiedziała: „Nie ruszę się stąd. Rozstrzelajcie nas. Wy i tak i tak nas rozstrzelacie”. Jednak pośród wszystkich drani, ludzi złych, zawsze znajdzie się ktoś ludzki. Jeden z tych enkawudzistów podszedł do mamy, wziął ją za rękę i powiedział: „Kobieto! Nie histeryzuj. Pakuj się, bo jak się nie spakujesz, to pojedziesz goła i bosa”. Dali nam dwie godziny. Pierwsze co mi do głowy strzeliło, nie wiem, może Pan Bóg mnie jakoś tak trzyma na tym świecie, pierwsza wskoczyłam do kuchni, a tam wisiał na ścianie obraz Matki Boskiej z Dzieciątkiem. Weszłam na taboret, stół, i chwyciłam za ten obraz. A enkawudzista za mną wpadł i uderzył mnie po nerkach, znowu... Z bólu zsunęłam się pod stół. Ten obraz był pokoleniowy, jeszcze po mojej prababci. Dlaczego nie brałam ubrań, koców, poduszek? Nie wiem dlaczego wbiegłam do kuchni po ten obraz... Został tam. Gdzie on jest, nie wiem. Gdy zbliżała się szósta, zaczęli przychodzić ludzie z wioski do pracy. Zobaczyli samochód i domyślili się, że coś się dzieje z nami. Dowiedzieli się, że nas wywożą. Mieliśmy kózkę i prosiaczka. Człowiek bogaty zawsze myśli na przyszłość. Mieliśmy po rodzinie i znajomych nasze rzeczy i zwierzęta. Tu koń, tam krowa, gdzie indziej nasze maszyny, ule... Gdy ludzie dowiedzieli się, że nas wywożą, to nie brali się za robotę, ale pomagali nam. Jeden zabijał kury, inny skubał, ktoś zabił świniaczka, ktoś kózkę, zaczęli je oprawiać, żebyśmy mieli w drodze co jeść. To była rozpacz, a enkawudziści krzyczeli tylko: „Bystrej! Bystrej!”. Spakowali nas, a temu towarzyszył lament, krzyk, płacz.
Stalin wywiózł dzieci
W końcu powieźli nas 70 km od domu, do Baranowicz. Myśleliśmy, że tylko nas wywożą. A tam było 60 wagonów, w każdym wagonie po 11 rodzin. Pozabierali dzieci! Dużo było takich rodzin, gdzie ojciec i matka siedzieli w więzieniach za gospodarkę. Same dzieci tam były! Same dzieci wywozili! W naszym kołchozie w Kazachstanie były same dzieci! My byliśmy chociaż z mamą i babcią. Rozpacz. Taką czystkę jeszcze zrobił Stalin. Na miejsce, do południowego Kazachstanu, 100 km od Taszkientu, dowieźli nas 2 maja. Taszkient jest w Uzbekistanie, ale my byliśmy pod samą granicą w kołchozie Machtażan, powiat achtaaralski, 12 km od miasta Syr-daria.
Gdy jechaliśmy, wszyscy mówili, że nas gdzieś na zagładę wiozą. Ludzie wiedzieli, co zrobili z naszymi oficerami. Wszyscy myśleliśmy, że nas wiozą w jakąś przepaść. Koniec z nami zrobią. To już ostatni wywóz i koniec z nami. Przez Moskwę nas nie wieźli, tylko okrężnymi drogami. Nawet nie wiedzieliśmy, gdzie jesteśmy. Jechaliśmy w bydlęcych wagonach, pozabijanych deskami, w okienku kraty, dwóch żołnierzy uzbrojonych po zęby w każdym wagonie. Żołnierze co jakiś czas zmieniali się. Pociągi zatrzymywały się poza miastami, na bocznicach, w polu. Toaleta była zasłonięta parawanami z worków.
Na bocznicach pozwalali wyjść, ale wtedy tyle żołnierzy koło tego składu, że jeden obok drugiego stał, a dalej czyste pole. Po czasie ludzie robili się bezczelni, każdy chciał załatwić swoje potrzeby fizjologiczne, a oni stali nad nami i krzyczeli „bystrej, bystrej”. Byłam młodą dziewczyną, miałam 15 lat. Dwa razy dziennie pociąg zatrzymywał się, aby dać nam jedzenie. Wypuszczali z wagonu dwie, trzy osoby, konwojowało ich dwóch żołnierzy, pozostałych zamykali z powrotem w wagonach. Przyjeżdżał ogromny samochód, w którym były kotły z zupą. I ile nas było osób w wagonie, tyle porcji przydzielali. Przez drogę, nie można powiedzieć, abyśmy głodowali. Jeszcze każdy miał swoje jedzenie. Nawet gdy zajechaliśmy na miejsce, to jeszcze mieliśmy swoje zasoby.
Myśleli, że my faszyści
W nocy rozładowali nas w takiej małej miejscowości, koło Syr-darii i samochodami w nocy gdzieś nas wieźli, pojedynczo rodzinami. Jaka to musi być mobilizacja! 60 wagonów! W ciągu nocy zebrać i rozwieźć. Wyczytywali nas nazwiskami. Wieźli nas w nocy, a wokół tylko step i step. W nocy nic nie widać w stepie. Przywieźli nas do jakiegoś kołchozu. Wraz z nami było tam 40 rodzin. Tam byli Niemcy, Grecy, Gruzini, Czeczeńcy. Ich przywieziono w 1940 roku. Wszystkich Niemców znad Wołgi, których zasiedliła Katarzyna II, wywieźli na Syberię, bo jak wojna była, bali się, że Niemcy mogą ruszyć i ich wszystkich wywieźli. Oni biedni złoto z zębów ściągali za małą miseczkę kukurydzy. Oni przeżyli gehennę.
Rosjanie nas pomieszali, to nie było tak, że z jednego wagonu razem. Dostaliśmy mieszkanie z Czeczeńcami. Tam były lepianki – dwa pokoje a pośrodku korytarz. Czeczeńców wcisnęli do jednego pokoiku a nas do drugiego. 2 maja byliśmy już rozładowani, a 3 maja była zbiórka w biurze i rozdzielili nas do poszczególnych brygad, a było ich sześć. I od razu do pracy. Tyle tygodni jechaliśmy, byliśmy „wypoczęci”, to do roboty. Boże! Jak nas tam traktowali na początku, póki nas nie poznali, kim my jesteśmy! Zarówno zesłańcy jak i kierownictwo. Oni cały czas myśleli, że my jesteśmy faszystami. Nie rozumieli co to znaczy kułak (w ZSSR właściciel dużego gospodarstwa rolnego). Do pracy zawsze dawali nam najgorsze rzeczy. Jak im wytłumaczyliśmy, kto to jest kułak, to sytuacja się zmieniła. Ale dopiero po dwóch miesiącach zaczęli nas traktować jak ludzi. Oczywiście podpisaliśmy, że przez 25 lat nie mamy prawa stamtąd wyjść. Musieliśmy podpisać. To i tak dobrze, że nie zmuszali nas do zrzeczenia się swojej narodowości. Nie wolno nam było nigdzie wychodzić bez zezwolenia. Była tam tzw. komendatura i jak się szło do miasta po jakieś zakupy, o ile było za co kupować, to trzeba było podpisać, że się wychodzi, a potem - że się wróciło.
Przyjechaliśmy tam, ludzie są bardzo różni. Tam nie było w modzie zamykania chałupy. Czy ktoś mieszkał w jurcie, czy tak jak Niemcy w murowanych domkach. Nikt niczego nie zamykał. Ale nie daj Boże, aby ktoś komuś coś ukradł, nie było litości, ale z kołchozu, to się brało. Tego nie pilnowali, ale swoje własne, aby ktoś komuś coś skradł, to się nie słyszało o tym.
Plantacja bawełny
Już w roku 1918 władze ZSRR zdecydowały, że na suchych połaciach Kazachskiej SRR wzdłuż rzeki Syr-darii będzie uprawiana na wielką skalę bawełna. Miała się stać „białym złotem”. W tym celu, w latach 30. ubiegłego stulecia rozpoczęto budowę kanałów, wbrew wszelkim zasadom sztuki hydrologicznej. Do dziś przecinają one stepowe obszary południowego Kazachstanu.
- Człowiek w życiu czegoś takiego nie widział. Bawełna ma liście klonu, pięknie kwitnie, jak malwa, ma piękne białe i różowe kwiaty. Plantacje były tak duże, że końca nie było widać. Sama bawełna i koniczyna dla koni. Dali nam narzędzie pracy, jest to haczka szersza niż szpadel, osadzona jak szpadel. Były bardzo ciężkie i tym trzeba było hakać. Wyznaczyli działkę i trzeba było robić. Dopóki nie przyzwyczailiśmy się do tego słońca, było strasznie dużo oparzeń. Słońce wschodzi i już smali, póki nie zajdzie. Byłyśmy porozbierane, bo nie było się nawet za bardzo w co ubrać, na bosaka. Jak miało się jedną parę butów , to się szanowało. Później z porwanych szmat pletli warkocze i robili na nogi, żeby nie pokaleczyć nóg, paznokcie nie raz mieliśmy pozdejmowane. Później nauczyli nas jak z kół od traktorów robić podeszwy i to nas ratowało.
Byłam w drugiej brygadzie, która składała się z 11 rodzin razem z Niemcami, Grekami, Czeczeńcami. Tubylcy to Kazachy – bardzo porządni ludzie. Widzieli, że moja siostra miała cztery latka, to w takich małych miseczkach przynosili dla nas mleko, żeby chociaż dla niej było. Gdy zaczęli nas traktować po ludzku, to już nie było tam takiej tragedii.
Pracowaliśmy na polach bawełny. Robiliśmy wszystko od podstaw, sialiśmy, obrabialiśmy, zbieraliśmy. Tam ziemia jest równa jak stół, a nawadnianie jest sztuczne. Od kwietnia do września nie pada deszcz. Jest tam główny kanał, tak szeroki jak nasza Wisła – Pastaralski Kanał. Jest bardzo głęboki, a wodę zbierał z gór Tien-Shan (Niebiańskie Góry). Od tego kanału odprowadzane były mniejsze, od nich jeszcze mniejsze, aż na pola bawełny. W końcu października ten kanał zamykali. Woda tylko lekko się sączyła, sięgała do połowy łydki. Musieliśmy łopatami czyścić ten kanał z mułu. Ile ja ton ziemi wyrzuciłam, przez te moje ręce, to tylko jedyny pan Bóg wie... Dali nam np. sto metrów kanału do wyczyszczenia i musieliśmy to zrobić. Tam nie było dyskusji. Brzegi były wysokie, stało nas po pięciu ustawionych od dna do brzegu. Jeden czyścił, podawał wiadro osobie wyżej, ta następnej i tak to szło. Musiało być zrobione dokładnie, bo jak nie, to brygadzista tak pociągnął nahajką, że czuło się to i czuło. Brygadziści jeździli konno. W każdym razie pracowałam na wszystkim, na traktorze też. Ziemia tam jest bardzo urodzajna.
Kruszynę chleba...
Za tę ciężką pracę płacili nam co tydzień. W soboty były wypłaty, niedziela była wolna. Po wypłatę szło się z maleńkim woreczkiem. Ja pracowałam z mamą, a dziesięcioletni brat na traktorze – jako pomocnik traktorzysty. Pracę podliczali w taki sposób, że za tydzień dostawało się 2 kg pszenicy, w sumie otrzymywaliśmy 6 kg i to było wszystko. Dzięki temu, że w naszych rodzinnych stronach mieliśmy jeszcze swoje zasoby, które ukryliśmy wśród znajomych i rodziny, to otrzymywaliśmy paczki. Jedni sprzedali naszego konia i przesłali pieniążki, ktoś inny sprzedał nasze maszyny, ule... W ten sposób nam pomagali. Do 1953 roku, póki Stalin żył, było nam bardzo trudno, nie było chleba. Żeby iść po chleb musieliśmy brać pozwolenie. Nawet jeśli się poszło, można było wrócić z niczym. To nie tak jak teraz, że stoi kolejka i dostanie się ten chleb. Tam nie było kolejek. Szło się 10-15 km po ten chleb i był kto silniejszy ten lepszy. Ile razy przyszłam z płaczem bez chleba! Nigdy nie było go na tyle, by wszystkim wystarczyło. Samochód przywiózł trochę chleba do sklepu i wszyscy rzucali się na hura, szczególnie tubylcy i mężczyźni. Ja nie miałam szans.
Własny dach
W pierwszym roku naprawdę było nam ciężko. U Czeczeńców mieszkaliśmy 3 miesiące, później musieliśmy sobie poszukać miejsca. Nikogo nie obchodziło, gdzie się znajdziemy, dla nich mogliśmy spać na ulicy. Na szczęście przysłali nam z domu pieniążki i kupiliśmy jurtę. Konstrukcja była z trzciny, a z wierzchu i z wewnątrz oklejona była gliną.
Wtedy też dostaliśmy własną 25.arową działkę. To jest dużo. Ziemia tam jest bardzo gliniasta. W sezonie wody nie brakowało. Gorzej było, gdy zamykali już ten kanał główny. Wtedy trzeba było kopać studzienki i jakoś sobie radzić, a nie chodzić z koromysłami (wiadrami na plecach) kilometr czy dalej po wodę. To nie był problem.
Zanim szliśmy do pracy na 7. rano, obrabialiśmy z bratem tę działkę, bo to już nasze było, dla siebie. Mieliśmy już własne pomidory, wszytko było już swoje. Wszytko pięknie rosło, nie trzeba było ani nawozu, ani nic. Po polach rosły pomidory, arbuzy...
Babcia nie wytrzymała
Ale nasza babcia w tej jurcie żyła tylko do jesieni. Zmarła na zawał. Nie wytrzymała tego biedna. Moja siostra miała pięć lat i z babcią była w jurcie. To było w październiku, babcia siedziała przy fasolce i ją łuskała i przy tej fasolce zmarła. Z mamą i bratem byłam w polu i zbieraliśmy bawełnę. W październiku zbiera się jeszcze takie zielone kuleczki, a później przewozi się je do rozgrzanych hal, w których dojrzewają, pękają i wychodzi z tego bawełna. Na pole przybiegł chłopiec, tubylec – Kazach i zaczął wołać do mamy: „Stiepanida, Stiepanida bystrej mama umar”. Oni tak źle po rosyjsku mówili. Gdy przybiegłyśmy, zobaczyłyśmy, że babcia nie żyje. Gdzie tam lekarze, pogotowie!? Kto to wiedział, że coś takiego nawet istnieje? Pochowana została bez trumny. Tam drzewa nie rosną. Tylko trzciny i gdzieniegdzie topole. Rozpacz. Dali nam wóz kołchoźny, żeby zawieźć babcię na cmentarz. U nich taka wiara, że bez trumien chowają. Byliśmy sami i trochę sąsiadów przyszło. Straszne to było. Ona była całą naszą podporą. Gdy przychodziliśmy z pola, to już zawsze coś ugotowała, przyjęła nas, porozmawiała z nami, zawsze miała pełnię życia w sobie.
Zima zaczynała się tam od grudnia do lutego. Opałem były krzewy bawełny. Krzewy są bardzo twarde, na kolanie nie przełamie się tego. Na zimę musieliśmy naznosić bardzo wysoki stóg, wyższy niż moja czereśnia. Są specjalne sierpy, ale przeważnie z korzeniami, na plecach znosiliśmy. Stawialiśmy na podwórkach.
Lepszy czas
Nam początkowo bardzo przykręcali śrubę. Przepracowaliśmy lato, a w sierpniu już bawełnę się zbierało. Pięknie to wygląda, takie białe duże pompony, gdy bawełna się rozpuści na słońcu. Mieliśmy takie duże fartuchy, szło się i zbierało do nich. Już nam wtedy dosyć dobrze płacili, zależało od ilości zebranej bawełny. Już nas docenili.
Cdn. mm