(Czwarta część reportażu „Organikiem jestem”)MARZENIA – INSTRUKTAŻ
W środku marca o dwudziestej jeszcze zupełnie ciemno. W poblasku lamp migocze granatowe lustro Drawy. Rozmawiamy w hotelu nad rzeką. Przeczuwam, że najważniejszym pytaniem będzie ciekawość o niego: miejsce w tym, co nazywamy światem. Jego miejsce, on w nim. Pytanie trafia bezbłędnie. Rozluźniają się rysy twarzy Tomasza, pochyla się w fotelu, widać – w tym momencie, na ten ułameczek sekundeczki, staje się wolny. Szybujący, żeglujacy. Będzie odpowiadać. Tylko niech reporter nieco przyciśnie. Ale reporter nie przyciska. Puszcza gotowość odpowiedzi na w końcu intymne pytanie. Nie można z rozmówcy wyciągać wszystkiego, co się tylko da. Jak ma w sobie coś prawdziwszego, niebanalnego, to i tak się to wyjawi. Jeszcze okazałej aniżeli jest to w odpowiedziach na zwykłe reporterskie pytania. I tak będzie i w tym przypadku.
Z Tomaszem z jachtu płynącego Morzem Śródziemnym spojrzymy nocą w przepastną toń Morza. Błyśnie stamtąd rój światełek. Organik wyłoży nam swoje rozumienie marzenia w życiu swoim, innych. Kto wie, może akurat to będzie najważniejsze z tylu niesłychaności, które już naszym udziałem za jego przyczyną ? A do tego, jakby z drugiej strony tego samego lądu, porozmawiamy o wodach Drawy, o skandalicznym, bo zanieczyszczonym powietrzu zalegającym wielką okolicę ulicy Stanisława Staszica. O kilku innych ważnych sprawach złocienieckich.
Przypomina, że już jest ORGANIKIEM. To za sprawą tytułu w Tygodniku. Któryś z nauczycieli na ulicy powie – ależ dobra reklama belfra. Należy się to nam.
PRZYPOMINAM
Doktor Tomasz ORGANIK jest nauczycielem chemii w Technikum Ochrony Środowiska. Prowadzi przedmiot – pracownia badań laboratoryjnych. W ANDERSIE, Zespół Szkół Ponadgimnazjalnych, pracuje od siedmiu lat. Nie uważa, że to za długo, jak na człowieka tak ciekawego świata. Nie odczuwa dyskomfortu, nie przeszkadza mu to w byciu obieżyświatem. Nie przyjmuje wyrazów współczucia. - Patrząc na to z perspektywy wieku Ziemi... - obraca siedem lat pracy w jednym miejscu w żart. Pozostaje jednak cieniutkie niedopowiedzenie. Ceni sobie pracę w złocienieckiej szkole. Podkreśla panujący w niej klimat. Opowiada o zdarzeniach w pokoju nauczycielskim, w którym dobra atmosfera, bywa, rodzi scenki wręcz humorystyczne znakomicie wespół przyjmowane przez szacowne ciało pedagogiczne. A po przerwie – aż chce się iść do pracy w klasach.
Zawodowo jest taki... Pojawia się temat. Tajemniczy. Do rozwikłania. Nigdy nie daje za wygraną. Drąży zagadnienie, myśli o nim prawie wszędzie. Spokój przychodzi dopiero wtedy, gdy wszystko jasne. Nie trwa to długo. Po spokoju już bowiem na horyzoncie znów jakaś nowa burza. Coraz bliżej. Do okiełznania. Jak trzeba, to wtedy leci nawet do Indii, jak było w przypadku pozyskania czyściutkiego kauczuku. Zainteresowania dają się ubrać w ogólniejszą formułę. Wymienił geografię, astronomię, fizykę kwantową – o, bardzo lubię fizykę kwantową, podkreślał. Wszystko, co jest związane z fizyką światła – to bardzo lubię – dociskał słowa. Geologia, paleontologia, w ogóle większość nauk przyrodniczych. I tu mamy już tę pierwszą, szerszą formułę. Nauki przyrodnicze.
O CZYM OPOWIADA POWIETRZE NAD ULICĄ STANISŁAWA STASZICA?
Uczy w technikum ochrony środowiska, to inaczej spogląda na miasto, w którym zimą wprost do nieba dymi jeszcze wiele kominów. Wraca ze spaceru z psem, a zwierzaczek zamiast pachnąć śniegiem, trąci dymem, węglem, siarką. Są ulice miasteczka, na których wieczorną porą czuje się zapachy wszystkiego, coś się tylko spalić da. Najbardziej zagrożone środowisko naturalne człowieka, to bliższe i dalsze okolice ulicy Stanisława Staszica. Dobrze chyba , że ten szacowny uczony już nie doświadcza wspomnianych tu złocienieckich zaszłości. Najgorzej zimą, gdy są uruchamiane stare piece na węgiel, a właściwie to na to wszystko, co się tylko spalić da. Jest źle szczególnie wtedy, gdy nad urokliwą uliczką bezwietrznie, a śnieg od sadzy czernieje z każdą godziną. Dym, swoisty złocieniecki smog. Oddychamy dwutlenkiem siarki w tych miejscach. Przecież związek siarki, to spora część spalanego węgla. Nie od rzeczy byłoby przebadanie pod tym kątem mieszkańców okolicy. Ale, nie wszystko jest tu takie, jak ta dosłownie tragedia ulicy Stanisława Staszica.
Bardziej ogólne spojrzenie na gminę skłania nawet do spokoju. Bo generalnie rzecz biorąc, to środowisko u nas jest czyste. Jakże to cenne stwierdzenie kogoś, kto tego rodzaju problematyką zajmuje się na co dzień. Zawodowo. Wody powierzchniowe są czyściutkie. Drawa, Wąsawa, jeziora – wszystkie mają pierwszą klasę czystości. Reporter oponował mówiąc, że dno Drawy jest maziste. Od unoszących się z niego drobinek woda nabiera paskudnego zapachu, którego trudno pozbyć się nawet po szczególnych zabiegach pod prysznicem. Bez ogródek – dno Drawy jest wyłożone wyjątkowo śmierdzącym mułem! Dlaczego takie bzdury opowiadacie o Drawie? - padło pytanie podkręcone drugim: A Wąsawa, przecież to koszmar! Też takie samo dno. I dosłownie, i w przenośni.
WĘGORZ W WĄSAWIE
NA SPACERZE
Organik spokojnie wyjaśniał. Przechodził sobie przez mostek nad Wąsawą na Osiedlu Czaplineckim. Miesiąc temu, coś koło tego. W nurtach dostrzegł wędrującego zwinnie węgorza. Z ponad pięćdziesiąt centymetrów. Płynął powolutku, wędrował szukając czegoś na obrzeżach zarośli. Pracownicy pracujący przy melioracji Wąsawy radośnie obwieszczali o rakach spotykanych w rzece. A to znak, że woda jest czysta – przypominał Organik. Usłyszał, że są w mieście domostwa, z których ścieki są odprowadzane do Wąsawy. Twierdził przecież, że reklamują pierwszą klasę czystości – zakrzykiwał reporter. To jaką klasę mają mieć, by było wiadome, że rzeki niosą ścieki – denerwował się. - Tylko na pewnym odcinku niosą zanieczyszczenia, ale rzeka na wielu kilometrach swej czystości i klasy nie traci! - wyjaśniał.
W rzekach, szczególnie w wolnych (taka od wielu już lat jest Drawa w Złocieńcu), na dnie odkładają się odpadki organiczne. Gdyby pozwolić Drawie wrócić do jej właściwego koryta, byłaby bardziej bystra, sama by się oczyszczała. Byłyby możliwe w niej latem kąpiele. Dno – to byłby czyściutki piasek. - Drawa w Złocieńcu nie tyle, że płynie wolno, ona u nas jakby w ogóle nie płynie. Nie rusza się. Dlatego nie ma własnej mocy do oczyszczania się. I z tego też powodu latem jest tak niesłychanie porośnięta płaszczem roślinności, że można niemalże po nim przejść suchą nogą na drugi brzeg. Drawie w Złocieńcu odebrano szybkość jej nurtu w wyniku sztucznego, sporego poszerzenia. Cieszmy się – są w rzekach ryby, są raki. Dobrze to o nich świadczy. A że zdarzają się zanieczyszczenia, to wedle rzetelnych danych w małym stopniu wpływa na stan zanieczyszczenia rzeki.
UKŁAD WARSZAWSKI KĄPAŁ CZOŁGI W DRAWIE
A jak tu drzewiej z naszymi rzekami bywało? W Budowie Ludowe Wojsko obmywało w Drawie czołgi. Do tego czasu odławiano w niej trocie, najzupełniej niespodziewanie pokazywały się pstrągi potokowe. Plamy ropy, smarów spływały do Złocieńca od ówczesnych militarystów. A co się działo z Wąsawą, gdy istniały nad jej brzegami ZPW? Jednego dnia rzeczka potrafiła płynąć w kilku kolorach z pianką na kilkadziesiąt centymetrów w górę. Do metra. Najciekawsze, że na nikim nie mogło to robić wrażenia – taki był ustrój i na jego straży nieśmiertelna pezetpeer. Kobiety musiały pracować na nocne zmiany. Rozpoznawane były na ulicach po obrzękniętych nogach od nadludzkiej nocnej pracy przy włókienniczych maszynach. Wtedy to już nie była rzeka, to był ciek. Najpełniej martwy. Rzeka zwłoki. Niedużo czasu minęło – są nie tylko ryby, ale i raki.
CODZIENNOŚĆ, SZKOŁA
Uczniowie Technikum Ochrony Środowiska codziennie spotykają się z nauczycielem, którego na potrzeby reporterskie nazwaliśmy Organikiem. Wykonują pod jego kierunkiem specjalistyczne badania. Wyniki potwierdzają pierwszą klasę czystości naszych wód. Rzadko się zdarza, że wyłapią gdzieś wodę podpadającą pod dwójkę. Dobra to wiadomość z naszej złocienieckiej ziemi.
Jest specjalizująca się w zagadnieniu szkoła, młodzi ludzie, którzy w niej nabywają zawodowej sprawności, profesjonalnej wrażliwości na potrzeby środowiska. Niemalże codziennie wykonują odpowiednie badania. Choćby nie wiem jakimi czołgami dysponowała armia, do Drawy po ich kąpiel już nie wjedzie. ZPW bez żenady codziennie ukatrupiały Wąsawę przez dziesięciolecia, i już ich nie ma. A Wąsawa znów żyje. Są w tym jakieś głębsze prawdy, dlatego zamilczmy. Dość po słowie.
Zauważalne zanieczyszczenia pojawiają się po deszczach. Gdy deszcze po polach spływają do rzek. Są to jednak tylko zdarzenia incydentalne. Chwilowo klasa schodzi w dół i zaraz potem znów błyszczy jedynką.
Widywaliśmy Organika na różnych kontynentach. Nie sposób było nie zapytać w takim razie o ... marzenia. Jak to? - żachnie się ktoś. Przecież Organik właśnie jest przykładem kogoś, kto je nie tylko ma, ale i je realizuje. Daj Boże każdemu. Zawiesił się w USA między dnem Wielkiego Kanionu a szczytem pod niebo na trzy kilometry. Indie, Chiny – tylko pozazdrościć.
PŁYWAĆ JACHTEM TAK, JAK SOBIE MARZĘ
Tu oddajemy głos expressis verbis Organikowi: - Ja chcę powiedzieć tak: KAŻDY MUSI MIEĆ MARZENIA. Jeżeli ktoś nie ma marzeń, to ta osoba jest bezwartościowa. Mało sprawna. Marzenia trzeba mieć. I to im bardziej marzenia są utopijne, im bardziej nierealne, tym bardziej są dobre. Nośne. Bo, co to za marzenie – kupię sobie samochód. A tu raptem wystarczy dwa tysiące złotych. To są marzenia szczątkowe. Jedno spycha drugie, trzecie spycha czwarte. To nie są marzenia. Akurat człowiek chyba najbardziej różni się od zwierząt właśnie tym, że ma marzenia. Samochód jest mi niepotrzebny. Potrzebny jest mi, marzy mi się, pełnomorski oceaniczny jacht. Do jedenastu metrów. Kabinówka, pod solidnymi żaglami, z silnikiem. Są dość drogie. Ale ja cały czas o tym myślę, o tym, by posiąść taki jacht. W USA można dostać taniej, nawet taniutko. Tam tak ze wszystkim. W porównaniu z Polską, to tam można kupić jacht z pełnym wyposażeniem za jedną trzecią ceny. Używany, ale w stanie eleganckim. Z marzeniami to nie jest tak prosto, jak to wynika z mojego wykładu.
Pływałem kiedyś po Morzu Śródziemnym. Akurat dokładnie w pięćset lat po odkryciu Ameryki przez pana Krzysztofa. Tam zobaczyłem wiele jachtów. Mnóstwo. Koledzy zaprosili mnie na swoją łajbę, popływałem z nimi. Zaraziłem się tą chorobą. Okazuje się, według najnowszych badań, że w moich żyłach płynie słona krew. Ja jestem stworzony do życia na morzu. Do żeglowania. Pod morskim niebem w nocy na Sródziemnym zobaczyłem jak świeci plankton z głębi otchłani. Jakby żarówki świeciły mówiąc na niedobre skróty. To było właśnie wtedy, tego dnia, tej nocy na Morzu Śródziemnym. Czyste niebo. Granatowe, czarne. Gwiazdy poprzypinane jak wyraziste punkty żaru. Dają dużo światła. Pociągnęło mnie, przed moimi oczami pierwszy raz w życiu był taki widok. Pierwszy raz coś takiego widziałem. A przecież to wszystko istnieje już tysiące, miliony lat. A ja tu pierwszy raz. Ale zdążyłem. A plankton świeci. W tamtych chwilach pomyślałem, że ja to taki jacht pełnomorski mieć muszę. Właśnie taki na pełne Morze Śródziemne, i nie tylko. Marzy mi się, będę chciał pływać po wodach tropikalnych. Śródziemne, Atlantyk, Pacyfik. Tam jest tyle rzeczy do odkrywania jeszcze, tyle tam jest jeszcze rzeczy nie odkrytych. Pewnie już je ktoś odkrył, ale ja ich jeszcze nie odkryłem. Ja je muszę zobaczyć, odkryć. W tych światach są stwory, że jak się je widzi, to się myśli, że niemożliwym jest, by one mogły żyć. Istnieć. Takie niesamowite dziwadła, że na pierwszy rzut oka to urządzenia made in China. Roboty z Japonii. Fascynują mnie ich kształty, sposób pokonywania przestrzeni, funkcje życiowe, wszystko. To muszę zobaczyć. Stworzyć kolekcję. A nuż – jakiś nowy gatunek odkryć. Tu -tam mnie ciągnie. Oto moje obecne największe marzenie – pływać jachtem, tak sobie marzę. A światełka planktonu oświetlą ci drogę. Teraz to dla mnie wolność prawdziwa - mieć prawdziwy jacht. (cdn.)
Tadeusz Nosel