Z DOKTOREM TOMASZEM BOROWSKIM Z ZESPOŁU SZKÓŁ W USA
JAK SIĘ LĄDUJE Z CHIN W ZŁOCIEŃCU?
Pracuje w Zespole Szkół Ponadgimnazjalnych. Jest rozpoznawalny i rozpoznawany. A do tego jest kimś ponad, bo z doktoratem. Magistrów jest na pęczki, w tym bezrobotnych. Doktorów dramatycznie mniej, bo dzisiaj to jest właściwie jakby pierwszy stopień do tego, by o człowieku mówić, że miał do czynienia z wyższą uczelnią, z nauką. Mówią mu ludzie dzień dobry, a on grzecznie odpowiada, jeśli akurat nie jest gdzieś w świecie. Do tej pory jeszcze najpierw jest doktorem, a dopiero potem Tomaszem Borowskim. Mamy ze Złocieńca nawet profesorów. Profesora filozofii, kosmologa. Po powrotach opowiada uczniom o eskapadach. Nie tak głębiej, bo jak jest na świecie, to każdy przecież wie (tak się przyjmuje), ale ciekawostki. W tym kierunku też idą pytania. Jak nie pytać, skoro doktor tylko niedawno zdążył już być turystycznie w Norwegii. Zaraz potem w USA. To nie tylko brzmi, ale w szkole od tego rodzaju spotkań ze światem jest najautentyczniejszy nauczyciel w naukowej randze doktora na wyciągnięcie ręki.
ZWRACANIE NOWYM JORKIEM. JAK DO USA, TO PO SWOJEMU
Na kontynencie amerykańskim świadomie wyminął Nowy Jork. Chicago. Miejsca, którymi zwracają tu nawet ci, którzy tam jeszcze nigdy nie byli. Wieżowce w Szanghaju zrobiły swoje, pomyślałem – powiedział. Jak mam w Stanach oglądać to, co w Szanghaju, to nie chcę. Wybrał zupełnie coś innego. Warto posłuchać.
Wybrał Fenix w stanie Arizona. Tu oddajmy głos głosowi z dyktafonu. - Coś pięknego. To był po prostu strzał w dziesiątkę. Nie ma jak opowiadać, tak było ładnie. Pojechał na zaproszenie profesora z Nowego Orleanu. Imię profesora Dawid pozostanie bez nazwiska, gdyż po polsku jest to wyraz niedobry. Brzydki. Kraina westernowych baśni, kraina kowbojska z zaproszenia człowieka o takim nazwisku. Kaktusy, potężne, w tym te najbardziej charakterystyczne, długie a właściwie to wysokie na dziewięć metrów. Wizę otrzymał od ręki. Podkreśla: - To była moja pierwsza wiza do Stanów Zjednoczonych. Prosiłem na osiem dni, otrzymałem na dziesięć lat. To wiza naukowo – turystyczna. Przekraczanie granicy wielokrotne. Ambasada USA kurierem przesłała dokumenty do Złocieńca, ale kurier je zgubił. W pakuneczku była wiza do Chin, do Indii, pieczątki Hongkongu, indyjskie, chińskie, do tego piękny paszport. Błyskawicznie otrzymał odszkodowanie i nową wizę w ambasadzie USA, jak to się mówi - od ręki. - Jak już jesteś dobrze w amerykańskich komputerach, to wszystko idzie jak z płatka. Jeśli coś w komputerze stoi źle, to jest źle. - Przesiadł się do Fenix w Nowym Jorku. Całą noc spacerował po lotniskowych terminalach, przysnął na ławeczce. Raptem koło niego siedzi dwóch czarnoskórych tajniaków, jak się zorientował, a przed nimi i przed nim spacerują wniebogłosy trzej inni tajni czarnoskórzy jegomoście. Zwietrzyli go do sprawdzenia, a on ich. - Tam bezpieczeństwo antyterrorystyczne jest na najwyższych obrotach – zgodził się z faktem Organik. Lot ze stanów wschodnich, New York, do Arizony, do Fenix, do stanów zachodnich. Kilka godzin w powietrzu nad USA. W New Yorku było trzydzieści stopni łagodniutkiego ciepełka. A w Fenix aż czterdzieści, nawet ponad. Do czterdziestu pięciu. Akurat w dniu opowiadania Tomasza dla Tygodnika, w Australii przy podobnych temperaturach szaleją pożary. Są dziesiątki ofiar. Był maj, czas największych skwarów w Arizonie.
MACHANIE NA AMERYKAŃSKIEJ AUTOSTRADZIE
Ruszamy w Amerykę. Opuszczamy lotnisko w Fenix. Nie w fotelu przed telewizorem, a z Organikiem ze Złocieńca. Suną samochody, leniwe długie limuzyny. Potężne krążowniki. Drga rozpalone krystalicznym słońcem powietrze. Kopuła błękitnego nieba jakby o wiele wyżej niż to jest gdzieś indziej. Tomasz wolno spaceruje w pobliżu lotniska wczuwając się w to nowe, w Amerykę. Wraca na lotnisko po mapę, ale druczek okazuje się kiepściutki. - Taki, że ja na kolanie narysowałbym lepiej. - Bierze taksówkę. Taksiarze namawiają go na limuzynę, na krążownik, ale on oszczędza. Rusza z czarnoskórym za kierownicą w zwykłym samochodzie. Jest już zgodnie z prośbą do kierowcy w najtańszym z możliwych hoteli. Kłopot z kartą identyfikacyjną, którą musi mieć każdy. W jego przypadku paszport okazał się bezcenny. Dokument skserowali. Najtańszy hotel okazał się elegancki, wygodny. Klimatyzacja bez zarzutu. Bez niej zaśnięcie w nocy byłoby niemożliwe. O tym, co to są kaloryfery, tam nie wie nikt. Od raniutka zachwyca się miastem. Dosłownie wszystkim. Nie zwiedza, a ogląda, syci się.
Miasto zamieszkuje milion mieszkańców, ale zupełnie niewidocznych na ulicach. Główne i mniejsze dukty komunikacyjne puste. Tylko samochody. Dopiero w nich ludzie. A po chodnikach w Fenix – jakby z pretensjami do świata, do całej Ameryki – chodzi tylko on. Gdzieś w oddaleniu mignie w biegu sylwetka czarnego dzieciaka, i dalej nic. Pustka z sunącymi wszędzie samochodami. - Oni nawet do toalety wjeżdżają samochodami - zżyma się Organik – zamiast wozić je w tych karetach. Odnajduje budynek, w którym ma być konferencja, na którą go zaproszono. Wygłasza referat o naturalnym kauczuku przewodzącym prąd elektryczny. - Tak, tak, potwierdza. O tym samym kauczuku, który przywoziłem z Indii do Złocieńca, a tam, aby się do niego dostać, to nawet musiałem oskalpować drzewo kauczukowe. - Konferencja była podzielona wedle tematów. Każde z zagadnień miało oddzielną salę. Wyobraźmy sobie naszego Tomasza w Fenix za mównicą, z tablicami w tle, z dyskretnym nagłośnieniem, wygłaszającego referat naukowy z kauczukiem w roli głównej. Dział nazywał się elektrochemia polimerów, innymi słowy - polimery przewodzące prąd. Brawa były jeszce żywsze od tych sporych w Chinach.
Wracamy do hotelu. Jest przed północą. Trzeba odpocząć choćby przed telewizorem. Ale na ekranie żadnych filmów, nic z tego. Żadnych seriali. Za reklamami suną reklamy. Jak na ulicach samochody za samochodami, bez ludzi na chodnikach. Podobna pustka zionie z telewizyjnych ekranów z wiszącymi na nich nieustającymi reklamami. Na czterdziestu kanałach żadnego filmu. - Jak mi tam brakowało polskiej telewizji – przypomina sobie. Owszem, kanały informacyjne bez zarzutu, a do tego pogoda. - Mimo, że tam pogoda stała, to ja sobie to oglądałem. Czterdzieści w cieniu i bankowe słońce – tam to jest najpewniejsze.
WIELKI KANION
KOLORADO
A rano, w sobotę, co tu robić? Zamiast do Biedronki na Okrzei czy do Malewicza na piwo, to jadę sobie na Wielki Kanion Kolorado. To niedaleko stąd. - Pojechałem autobusem nad Wielki Kanion. Byłem tam. Byłem nad Wielkim Kanionem. Narobiłem zdjęć. Wielki Kanion, to jest po prostu, jak to powiedzieć, to nie jest terytorium ziemskie. To nie jest terytorium ziemskie dla mnie. Tam bylo dla mie tak, jakbym był na Księżycu. To taki widok. Księżyc. Jest tak piękny, że się zatrzymujesz, stoisz i tylko patrzysz. I nie wierzysz. Patrzę, patrzę i nie wierzę. To nie jest ziemskie terytorium, to musi być coś nieziemskiego. To taki piękny widok. To najładniejszy geologiczny wytwór na globie. Ścisły rezerwat. Od przystanku do Kanionu było kilka kilometrów. Wejście dwanaście dolców. Sporo.
Kiedyś widział oferującego drobinkę Księżyca. Sześć tysięcy dolarów. - Ktoś powiedział, to drogo. A sprzedający – ja wiem, ale to jest Księżyc. - Po terenie poruszał się wedle rutynowej mapy. Jeździł darmowymi liniami autobusowymi przystosowanymi dla zwiedzających. Od punktu widokowego do innego punktu. Zdjęcia, zdjęcia, zdjęcia. Wśród zwiedzających ani śladu Amerykanów. Niemalże sami cudzoziemcy. Z całego świata. Języki rozpoznawalne i zupełnie obce. Jakby Wieża Babel, tyle, że skierowana zamierzonym wierzchołkiem w dół. Na dwa kilometry głębokości Kanionu. - To taki Księżyc. Chcesz polecieć na Księżyc, jedź na Wielki Kanion. Z życia - to coś w rodzaju stepów. Z bardzo suchym niby lasem. Kanion jest zbudowany z doskonale widocznych warstw. Potężny twór jest byłym dnem oceanicznym wypiętrzonym w górę. Dlatego doskonale widać poszczególne warstwy skał osadowych. Od białych, ciemnobiałych, szarych, do lekko czerwonych, ciemnoczerwonych, bordowych i jeszcze dalej, jeszcze mocniej w kolorach. - Jak ja to widziałem, to oniemiałem. Zatkało. Tak myślę, jak to jest możliwe, kto to wykopał? Rozumiem - dół, ale nie taki. To jest przepaść bodajże na dwa kilometry. W dół się patrzy na dwa kilometry. Szeroki na czterdzieści. A wszystko jak na dłoni. Każda warstwa. Czegoś podobnego na Ziemi nie przeżyłem ... w snach. W telewizji Kanion widziałem, na zdjęciach, ale gdzież tam tym protezom do rzeczywistości Kanionu. W snach pływałem sobie po oceanach jachtem, to moje najskrytsze marzenie. Największe. Mieć pełnomorski jacht. Nie szuwarowy kajaczek, szalupka rzeczna, tylko jacht pełnomorski. Takie sny, a Kanion stał w rzeczywistości. Jest. Wielki Kanion, wypiętrzone dno oceanu.
Wielki Kanion Coloardo, tego nie da się opisać. Być, i zobaczyć. Już wyjeżdżać. Żadne książki, artykuły, zdjęcia ani, filmy – nie ukażą. Samemu trzeba być.
SKOCZ INDIANINIE
PO PIWO
Już wieczór. Mrok przykrywa niesłychaną wyrwę w Ziemi. Ziemia w tym miejscu jawi się jako planeta, nie gleba, kraina, państwo. Prawdziwie zawieszona w czymś, co nazywamy Kosmosem. Siedzimy przy restauracyjnym stoliku tuż przy Kanionie. Czekamy na realizację zamówienia. Najbardziej zapracowani ludzie w tym miejscu, to Indianie. Najprawdziwsi. Rodowici. Jak inaczej o nich mówić? Jedyni prawowici właściciele tych ziem. Kanionu. Pracują, harują, w pocie noszą jedzenie, obsługują kuchnię. A dla kogo wysiłek tych dumnych władców niegdysiejszych? A dla Chińczyków. - I to mnie tak zdenerwowało – żali się Tomasz. Przecież Indianin kocha wolność, przyrodę, tutaj.... To było dla mnie nie do pojęcia. Takie życie obecne. Indianie w kuchni. Ale kasę obsługują dwie Chinki, trzeba przyznać, ładne. Dziesięć dolarów. A wtedy dolar był taniutki. A przy tym stoliku marzyłem sobie. Bigos, pierożki z kapustą, z kapustką zasmażaną oczywiście. Ogórkowa, kapuśniaczek, ziemniaczki z kotlecikiem, ogóreczek, o – tego mi tam brakowało. Było tylko w marzeniach.
Zniesmaczony Indianami – sługusami wrócił do bazy autostopem. To w USA, delikatnie mówiąc, dość oryginalne.
Idzie pod wieczór, gorączka nie spada, w telewizji pogoda na jutro jota w jotę taka sama. Macha na samochody. Pasażerowie radośnie odmachują i pędzą dalej, do dzisiaj nie przypuszczając nawet, że Tomaszowi szło o potraktowanie go jako pasażera, autostopowicza. A co myśleli mijający go też machając zza kierownic z pozdrowieniami harleyowcy? Było ich kilku. Meksykanin zrozumiał Polaka. Nim do celu podróży, najpierw do niego na farmę. Droga, nie droga, step, dzicz. Tylko krzaczki, gdzieniegdzie drzewa. Farma taka jakby slumsy. A to rancho. Nocleg. Potem oglądanie okolicy i powrót. Nieco ryzyka, kolejne doświadczenie na bezdrożach USA. Na bezdrożach, na których Wielki Kanion, ale i wulkany. Sąsiadują ze sobą. Portier zza hotelowego kontuaru tylko wspomni; - Tu czasami są trzęsienia Ziemi. - Nie wiadomo, z wielkiej litery, czy z mniejszej. Organik na kwietniku znajduje kilka odłameczków skałki, wulkanicznej lawy. Spotkamy go w Mielenku Drawskim też poszukującego w skałach. Ze skutkiem szokującym. Powiadomiła o tym światowa prasa naukowa. O tym jeszcze dalej.
Odłamki lawy pochodzą z niedalekiego wulkanu na wysokość ponad trzech tysięcy metrów. - Tak sobie patrzyłem wedle jego linii w górę. Wysoki szczyt. Kanion dwa kilometry w dół, wulkan z dobrze widocznym szczytem trzy tysiące w górze. Razem pięć tysięcy metrów. Kolor okruszków lawy schowanej do torby podróżnej pomarańczowy.
Teraz po inną pamiątkę. Do sklepu na kilka kilometrów powierzchni. Jest. Akuratna. Kowbojskie długopisy. Stoi kowboj z pistoletami. Nawet napis, że na pamiątkę z Arizony. Fruwa metka na niteczce w kilku kolorkach. MADE in CHINA. - O mój Boże, jak się zdenerwowałem. Narobiłem maleńkiego rabanu. Pytałem, co to jest? To jest made in China – wykrzykiwałem. No nie. Normalnie się załamałem. Ja tu po made in USA, made in Arizona, by do Złocieńca wieźć, a tu CHINA. Zostawiłem, podziękowałem, wyszedłem. Trzęsłem się. Autobus naprawili, ale kierowca nie ruszał. Zagubił się pasażer. Czekali, aż się odnajdzie. Tam jest takie święte prawo. Tam taki zwyczaj. Do skutku. Okazało się, że pasażer pojechał innym. Zwolnione miejsce obok kierowcy było dla Tomasza. Na kilka godzin podróży. Rozwijała się filmowa taśma Made in USA.
Supermarket w Arizonie. Niedobre uczucie. Co trzy metry kamera podglądaczka. - To już nie USA, nie wolny kraj – reporter. - No jasne, to już kryminał – słowa doktora. Reporter: - USA made in China? -Sodoma, Gomora. Kamery panoramiczne obracane i punktowe. A do nich ci, którzy te obrazki muszą oglądać. Ot, i takie społeczeństwo, codziennie obfotografowywane. Wszędzie, wszędzie, wszędzie. Ale – jak dolarek był taniutki, to dobry laptop kupiło się za niepełna tysiąc złotych plus później zaskakująca dodana jakby opłata manipulacyjna (taksi). O mało co, a by zabrakło.
Tadeusz Nosel