DOKTOR TOMASZ BOROWSKI W INDIACH, W CHINACH, W USA
(część druga reportażu „ORGANIKIEM JESTEM”)
MATERIAŁ Z INDII ZABEZPIECZONY W ZŁOCIENIECKIEJ PIWNICY
Moja trzecia podróż w świat, pojechałem do Indii – mówi Tomasz zapominając o pierwszej, do Europy, jakby tylko na rzut kamieniem. Na przypomnienie reportera reaguje machnięciem ręki na kontynent. Przykre to, napomknijmy; wieszczą - Europa weszła już w swój schyłek. Prawda to coraz powszechniejsza. Gdzieś indziej powstaje naprawdę nowy wiek. XXI. Chińczycy w liczbie do siedmiuset tysięcy rocznie zasiedlają Syberię, mieszkańcy walącego się każdego dnia imperium uciekają stamtąd. Pakistan dysponuje bombą atomową. Straszy Iran. Rozkonsumpcjonowana Europa (jaka rzeczywistość, takie słowo), teraz tylko gapi się, jak z miski kryzysem wycieka amerykańska strawa. Polska głosuje na Platformę, bo ta niby gwarantuje jeszcze dopadnięcie w ostatniej chwili do tej miski. Na PiS o wiele mniej, bo oni wzywają do boju o niezależny kraj. A tu o michę idzie. Jaki kraj. Ten kraj. Nikt już nawet nie wie, czy jest jakaś armia. Wojskowe samoloty co rusz spadają na ziemię. W tym z oficerskim kwiatem lotnictwa. I nikt na dobrą sprawę nie wie, dlaczego.
Nasz Organik mówi, że do Indii poleciał jak do sklepu z kauczukiem. Pisał już wtedy pracę doktorską. Było to niedawno, ale mylą mu się lata. Nie pamiętał, kiedy tę pracę rozpoczął. Musi już znów gdzieś być. Reporter siłę powstrzymał się od zadania pytania na ten temat, bo znów otworzyłyby się kolejne drogi, może marzenia, ale takie, które – jak tu widać dobitnie – się realizują. Są rzeczywiste. A tu trzeba rozmawiać i pisać. Marzenia wykuwane w jakichś skałach, o których tu jeszcze będzie sporo. - Przymierzałem się do pracy habilitacyjnej – powiedział. Kontynuował wątek. - W Indiach byłem w dwutysięcznym szóstym roku. By w nauce czegoś dokonać, to trzeba zrobić coś nowego. Nie można publikować i zajmować się rzeczami oczywistymi. Bo inaczej - to po co to wszystko. Pojechałem do Indii tylko po to, by przywieźć stamtąd kauczuk naturalny. Pod postacią mleczka lateksowego. -
Kauczuk, by nadawał się do potrzeb Tomasza, nie mógł się utlenić. Od powietrza odgradza się go zatapiając na przykład w toluenie. Tak zrobił nasz bohater. Co na to na Okęciu? Zwyczajnie, zabrali, bo to jak benzyna. Na usprawiedliwienie celników dodajmy: toluen jest szkodliwy dla układu oddechowego, krwionośnego, rozrodczego, nerwowego i immunologicznego, nerek i wątroby. Z wielu innych szkód, może wywoływać uszkodzenia mózgu. Może być wykorzystywany do produkcji materiałów wybuchowych. To składnik wysokooktanowych paliw lotniczych. - Zabrali mi towar na Okęciu. Orzekli, że nie można tego przewozić, bo to jest jak benzyna. A ja w Indiach toluen dostałem za nasze dwa złote. U nas po dwadzieścia. Polski ma dziewięćdziesiąt osiem procent czystości, tamte – trzy dziewiątki z jednym przecinkiem. - Jak już się okazało, że to toluen, to mieli mnie. Zrobili okropną rewizję. Roentgena w bagażu. Pod każdym kątem. Wiadomo, z Indii przyleciał, a do tego coś przewozi. Toluen też sprawdzili pod każdym możliwym do wyobrażenia kątem. - Tłumaczył, że to kauczuk naturalny, że w toluenie jest tylko przewożony. Celniczka odskakiwała od towaru niczym oparzona. O dotknięciu bagażu nawet mowy nie było. Słowem, nie tylko wzmożona uwaga, ale i jakby przerażenie. Przewrażliwienie. Rękawice, później, fartuchy. Tomasz informował charakterystycznym sobie urywanym słowem: - Wszystko o’key. Wystarczy tylko nie wąchać za szczerze, za mocno, i nie pić. Dotykać można. - Okęcie wreszcie dało się przekonać. Kauczuk z Indii w osłonie w toluenie jest dzisiaj w piwnicy u Tomasza w Złocieńcu. A podróż po kauczuk w Indiach rozpoczęła się taksówką.
WYSYPISKO LUDZI
W BOMBAJU
Kilka migawek. Na zdjęciach slumsy. Potężne morze mieszkań ludzi jakby wyrzuconych na monstrualne wysypisko.: - Byłem w Bombaju w porze monsunowej. Było nieco przerw bez deszczu. Trzeba uważać, bo tam można o ludzi potykać się na ulicach. Leżą na chodnikach, śpią. Całymi rodzinami. Jakby te ich święte krowy. A przecież człowiek, nie krowa ... Nie mają domów, innego życia. A przecież śpią zawsze u siebie, tylko dla nas są intruzami. - W Złocieńcu są miejsca podobne? - reporter. - Coś ty. Ani slumsów, ani spania na chodnikach. Chyba, że po krzakach. Pomoc Społeczna, inne służby. Pytanie nietrafione. W Bombaju bezdomnych liczy się na miliony. Daj im mieszkania, uruchom opiekę społeczną. To byłoby kolejne miasto do dziesięciu milionów ludzi.
Ocean Indyjski strasznie śmierdzi. Zanieczyszczenia. Gdy wyszedłem z lotniska w Bombaju przylatując z Mediolanu, pierwsze, co mnie uderzyło, to odór. Smród. Coś niemożliwego. To jest jedno wysypisko śmieci. I ludzi. Śmierdząca maź powietrza, maź zachlapująca nozdrza. Co ciekawe, to biedacy bardzo ładnie ubrani. Gustownie, czyściutko. Podkreślam, czyściutko. A i sami czyści. Gnieżdżą się pod mostami, a czyściutcy, schludni, swoiście piękni. To tam bardzo ciekawe w porównaniu z naszymi podobnymi wynaturzeniami. Gdzie oni się myją? Dlaczego są tak elegancko ubrani? Nie zauważyłem, nie wypatrzyłem.
LECĘ DO CHIN
Do Chin poleciałem na zaproszenie naukowe. Byłem gościem międzynarodowej konferencji zorganizowanej na wyspie Hainan (archipelag około dwustu wysp i wysepek – dop. mój). Wiadomo, to Hawaje Azji. A na nich ja. Nic niezwykłego. Zawsze jest tak samo. Wystarczy wyjść z domu, wsiąść do pociągu. A później – sama przyjemność. I oczekiwanie – kiedy na miejscu. A szczerze mówiąc, to w czasie takiej eskapady już planuje się kolejną. Jak w duszy gra.
Do Szanghaju poleciałem rosyjskimi liniami przez Moskwę. Byłem w nim niespełna pięć godzin. Stamtąd na wyspę. Piękna, gorąca do czterdziestu stopni, oczywiście palmy, które dla mnie są zawsze pewnym znakiem – jestem z dala od wszystkiego, co zwykłe. Oddycham. Najadłem się jak zawsze kokosów. To dla mnie standard. Nie jadłem potraw mięsnych. Nigdy nie wiadomo, co Chińczycy wrzucą do środka. Byłem wegetarianinem. Lipiec, pora monsunowa. Pierwszy raz zamieszkałem w hotelu czterogwiazdkowym. Obłęd, takie wyposażenie. Czułem się jakbym był w najlepszym hotelu świata. Delikatniutki szumek klimatyzacji. Chłodzik. W Warszawie hotele są o wiele droższe od tych chińskich.
Jestem w chińskim supermarkecie. Powierzchnia kilometr na kilometr. A myślałem sobie – Chiny dla mnie, tak osobiście, to dzicz. Trudno, tak sobie myślałem. O, tam chyba nic nie ma. Zetknąłem się z Szanghajem, z wyspami archipelagu Hainan, jak zobaczyłem to wszystko, teraz mówię inaczej. Polska, to jest dzicz w porównaniu z Chinami. Oni są tak rozwinięci gospodarczo... Drogi tak idealne w porównaniu z naszymi, że nie ma co mówić, szkoda słów. Co sto metrów bank ... Gołym okiem widać, bogaty kraj. Ciągle się rozwija. Na mapie było miasto Haikoku oznaczone jako miasto milionowe. Na moje oko to Haikoku ma ze dwadzieścia milionów, tylko że na mapie tego jeszcze nie ma. Tych budynków, wieżowców pięćdziesięciometrowych, to chyba nawet nie trzysta, a pięćset.
W sklepie, o którym wspominałem, jest wszystko. W Polsce takiego sklepu nie widziałem nigdzie. Nie ma. Pierwszy raz z elektroniki widziałem rzeczy, które tam są na co dzień, a których u nas jeszcze w ogóle nie ma nigdzie. Nikt o nich nie słyszał. Telewizor, dwa metry na trzy. Gdzie to postawić, to pytanie. Ale kupić można. Chińczycy wszystko mają.
GUMOWE BATERIE
Po referacie na kongresie dostałem brawa. Mówiłem na temat – baterie kauczukowe. Inaczej – gumowe baterie. Do tej pory zgromadziłem osiem patentów. Praca doktorska tego właśnie dotyczy. Polimerów przewodzących prąd. I tak doszedłem do baterii kauczukowych. Wszystko oczywiście opatentowane. Z kilkoma artykułami w prasie światowej. Naukowej oczywiście. Mówię tu o bateriach zwanych pastylkowymi, ot, takimi do zegarków na przykład. Zaskoczenie, że dla laików, choćby takich jak lokalny reporter, odkrycia naukowe, to świat niedostępny. Hermetyczny. Kopernik jeszcze ujdzie. Nawet Einstein od biedy. Ale Heisenberg, Planc – oni tylko do czytania, nawet ciągłego. Ale żeby jeszcze choć więcej niż ciut z tego rozumieć, to już ponad siły, ponad przeciętniutki intelekt, niestety. Zdaniem Tomasza, gdybyśmy potrafili zagłębić się w do tej pory niedostępne obszary nauki, to z tej naszej obecnej pozycji nieodgadnione dla nas dzisiaj jest NIEBYWAŁE, jak lubimy mówić. A codziennie jesteśmy właśnie w tej niebywałości, która już stała się dla nas oczywistością. Tu znów pojawia się czas, jako droga „od” „do”, która jest tylko tym, co z „braku laku” nazywamy czasem.
Zahaczyłem o Hongongk. Byłem tam dłużej niż w Szanghaju, bo pół doby. Ach, i znów mówię to samo. Piękne miasto. Ależ to zupełnie inna kultura. To niby Chiny, ale z czytelnymi na co dzień wpływami angielskimi. Zjadłem sobie w Hongkongu po włosku, przepadam za włoską kuchnią. Makarony, spaghetti, to mi smakuje. Flaki mi nie podchodzą. Rosyjskimi liniami wróciłem do Moskwy. Lotnisko Szeremietiewo. Tu zatrzymamy się tylko na moment. Jeden budynek, las i nic więcej. To jest Szeremietiewo. Lotnisko, jak na poligonie wojskowym. Żadnej infrastruktury. Nic. Jak na Europę nie przystało. Dzicz, to dopiero tutaj. No, dosłownie. A oni jeszcze biorą się do kontroli. Ze sobą mam owoc drzewa chlebowego. Potężny, w kształcie naszego chlebuszka, tyle, że jeszcze większy. Do dziesięciu kilogramów. Taka duża szyszka wisząca na drzewie. Smaczna i tak pachnąca, że i Szeremietiewo w kilku miejscach zapachniało. Zapach? - banany, wanilia, pomarańcze, wszystko nad wyraz przyjemnie pomieszane. Skomponowane. Jak oni się temu przyglądali. Było pytanie? - co to za bomba. Uratował ją napis z Hongkongu, że to owoc. A i ja w tym momencie miałem kolejną przygodę za sobą.
Kauczuk w toluenie, tu owoc drzewa chlebowego – nie ma co się dziwić służbom celnym, że nieco dębiały. Do tego przy przejściu tranzytowym stał typowy Iwan. Jak pokaże w umówiony sposób, to jesteś dla przepuszczającej kobiety czysty, idziesz dalej. Jak inaczej? - stop. Przechodziła masa Chińczyków. Nie lubią ich tam, czy co? Po trzy razy sprawdzają jedną sztukę. Mnie powąchali raz, i później trafiłem na drogę służbową, tranzytową, byłem wolny. Przepuścili. A Chińczyków nawet i po dziesięć razy. Widocznie mają coś przeciwko nim coraz bardziej. (cdn) Tadeusz Nosel