Marzyliśmy by wrócić do Polski i najeść się chleba – suchego...
Stepy Głodu, tak nazywano teren, do którego wywieziono ludzi z dwóch pierwszych deportacji. Część z nich trafiła do Majkainu Zołoto. Tam Polacy budowali elektrownię, której mury jeszcze stoją oraz pracowali w kopalni złota. Do dziś na stepie są ubogie, usypane z piasku mogiły, z prowizorycznymi krzyżami i metalowymi tabliczkami z wykłutymi nazwiskami.
W Majkainie wahania temperatury rocznej wynosiły ponad 100 stopni Celsjusza, dzienna dawka jedzenia, gdy była, to zawierała poniżej 1000 kalorii. Często, zwłaszcza zimą, nie było nic. Ludzie umierali nie tylko z głodu, ale i z powodu braku wody. Wodę przywożono beczkowozami.
Na CES-ie należącym do kopalni złota w Majkainie, w pawłodarskiej obłasti, brakowało witamin, wody, a pożywienie było ograniczone w wielu miesiącach do garści zboża. Ogromne epidemie np. epidemiczne zapalenie opon mózgowych, tyfus brzuszny, zmiatały tam do grobów tysiące zesłańców z 16 narodowości, włączając Czeczeńców i Inguszy, którzy na tej pustyni nie byli w stanie żyć i szybko umarli. W pewnym okresie wiele osób na zesłaniu było więzionych i torturowanych za odmowę przyjęcia radzieckiego obywatelstwa. Nazywano tę akcję „paszportyzacją”.
Wśród około tysiąca kobiet zesłanych do wnętrza Głodowych Stepów znalazła się szesnastoletnia wówczas Anna Łowkiet, z domu Bańdur, mieszkająca w Łobzie. Jest nieliczną z tych, którym udało się przetrwać i to tylko dlatego, że w pewnym momencie postawiła wszystko na jedną kartę.
Poniżej zamieszczamy pierwszą część wspomnień łobzianki.
Poszliśmy na pierwszy ogień
Urodziłam się na Kresach Wschodnich we wsi Michalczew, w powiecie horodeńskim, w województwie stanisławowskim.
10 lutego 1940 roku usłyszałam dobijanie się do drzwi. Nie wiem która była godzina, ale nad ranem. Na zewnątrz było jeszcze ciemno. Zanim otworzyłam drzwi, spojrzałam przez okno. Zobaczyłam pełno sań i żołnierzy.
Gdy otworzyłam drzwi zobaczyłam rosyjskiego żołnierza z karabinem w ręku, który odczytał krótką informację, że mamy spakować się w ciągu godziny. Absolutnie nie wiedzieliśmy, że wywożą. Poszliśmy na pierwszy ogień. Było to dla nas wielkie zaskoczenie. Pochodzę z bardzo licznej rodziny, miałam cztery siostry i siedmiu braci. Z sióstr byłam najmłodsza, jeden brat miał 5 lat, drugi - 8, trzeci - 14, a potem już byli starsi bracia. Zabrali całą rodzinę. Nic nie dali wziąć ze sobą. Pilnował jeden żołnierz, jak się pakowaliśmy, chcieliśmy odzieży trochę zabrać. Jednak on wpadł do pokoju i wszystko nam powyrzucał. Nie pozwolili niczego zabierać, tylko to, co na siebie włożyliśmy. Nie pozwolili też zabrać żadnego jedzenia, niczego. Była wtedy bardzo ostra zima.
Całą rodzinę odwieźli na stację do Horodeńki, skąd mieli odwieźć nas do ZSSR. Wagony, w których nas wieziono były niewyczyszone z odchodów zwierzęcych. Miały malutkie, zakratowane okna, prycze były zrobione z gołych desek, nie było ubikacji w wagonach. Potraktowano nas jak zwierzęta. Jechaliśmy 30 dni bez wody, ubikacji, światła, piecyka. Mężczyźni wywiercali w wagonach dziury, aby trochę śniegu zebrać i podgrzać, były tam przecież małe dzieci. Nie wiem już jak podgrzewali, ale wiem, że tak robili, bo dzieci wołały pić. Zawieźli nas do Pawłodaru, miasta wojewódzkiego w obecnym Kazachstanie. Tam rozdzielali transporty. Potem jeszcze jechaliśmy samochodami 120 km do Majkainu Zołota, bo dalej nie było już pociągów. Gdy zajechaliśmy była jeszcze zima.
Groby rodziców w stepie
Najpierw zawieźli nas z Majkainu do baraków. Stamtąd przywozili nas do CES-u, ale wtedy tam był tylko step. Nie było żadnego budynku. Kazali nam kopać rowy. Ziemia była zamarznięta, nie mieliśmy ani walonek, ani kufajek. Odmroziłam sobie palce, były jak śliwki, a jak się rozgrzały, to swędziało niesamowicie. Potem, jak już lato nastało, to budowaliśmy domy. Na takich nosiłkach nosiliśmy błoto i kryliśmy dachy. Tam było bardzo sucho i rzadko kiedy deszcz padał. Po drabinach nosiliśmy błoto i smarowaliśmy dachy. Podczas budowy domów spaliśmy w drewnianych barakach w Majkainie.
W 1940 roku zmarli moi rodzice. Zaraz na początku. W lipcu ojciec dostał krwawej biegunki. Brat woził go do lekarza. Ojciec powiedział, że jak dziewiąty dzień przeżyje, to będzie żył. Byłam obecna przy jego śmierci. Leżał na pryczy. Miał obrazek Matki Boskiej Częstochowskiej i wciąż na niego patrzył. Modliłam się przy nim. Mamusia coś na płycie gotowała. Wziął taki głębszy oddech, a ja krzyknęłam: „Mamo! Tato umiera!” Ojciec zdjął wzrok z tego obrazu, popatrzył na mnie i powiedział: „Nie płaczcie a módlcie się” i umarł. To było 29 lipca. Bardzo przytomnie umierał i taki żal miał, że na obczyźnie, i że pogrzebu z księdzem nie będzie.
Dali jakichś desek, trumnę zrobili. Polacy szli, śpiewali i pochowali go w stepie. Mama bardzo rozpaczała, w ogóle nie mogła się z tym pogodzić, że nie może dzieci utrzymać, że dzieci muszą jej pomagać. To było już jesienią. Przeziębiła się i zachorowała na grypę. Trzy tygodnie pochorowała... Też byłam obecna przy zgonie matki. W gorączce bardzo rozpaczała, mówiła: „Nie chowajcie mnie! Sieroty zostawię! Jak one żyć będą?” (o Wiciusiu i Zygmusiu – najmłodszych).
Na CES-e kierownikiem był Sławcow. Zrobił nam Polakom zebranie. Powiedział żebyśmy nie myśleli o Polsce, bo jej nie ma, a my stąd nie wyjedziemy. Nie dał nam żadnej nadziei. Absolutnie.
Ucieczka
Potem przenieśliśmy się do Majkainu Zołota i tam pracowałam. Ładowałam na wagoniki rudę złota. To była praca dla mężczyzn, a ja miałam 16 lat. Jako małoletnia pracowałam 6 godzin. Potem rudę odwoziło się do fabryki. Najgorzej było, gdy spadł wagonik z szyn. Boże kochany! Jak trudno go było na szyny postawić. Taką szesnastoletnią dziewczynę do kopalni?! To był najgorszy teren z całego Kazachstanu. Tam się nic nie rodziło. Niektórzy, jak byli nad Irtyszem, to mogli sobie ziemniaków posadzić, czy jakąś rybkę złapać, a tutaj nic, kompletnie. Ani drzewa ani nic. Ale bogaty teren w złoża. Kilka kilometrów od nas była odkrywkowa kopalnia węgla. Takie bogactwa tam były, a ludzie biedni byli tam jak nie wiem.
Zimą zachorowałam. Poszłam do rosyjskiego lekarza, a ten nie dał mi zwolnienia. Brak „sprawki” od doktora groził sądem. Już wiedziałam co mnie czeka. A był wtedy straszny buran. Taka zamieć, wichura, że nic nie było widać. Była taka szyna powieszona i wtedy ktoś bił w tę szynę, by ci którzy błądzą, zorientowali się, w którym kierunku iść. Postanowiłam uciekać, a tu taki buran! Jakąś lepioszkę upiekłam, wzięłam pierzynę, kufajkę, brat miał sanki, które sam zrobił, krzyż na drogę i w podróż. Mój starszy brat poszedł ze mną, reszta rodzeństwa została.
A było tak, że na przestrzeni 120 kilometrów były dwie ziemlanki, w których można się było zatrzymać na noc, dostać kipiatok (wrzącą wodę), były tam tylko gołe prycze. Tam przenocowaliśmy, jeszcze dwa dni było takiego buranu. Kirgizi mijali nas na koniach. Droga była trochę ubita, więc gdy zbaczaliśmy z niej, to po pas wpadaliśmy w śnieg. Tylko dlatego nie zabłądziliśmy. Pod koniec drugiego dnia byliśmy już prawie pod Pawłodarem, gdy obok nas zatrzymały się sanie. Siedziała w nich kobieta z NKWD. Zażądała od nas paszportów. To było w tym czasie, gdy Rosjanie zmuszali nas do przyjęcia obywatelstwa rosyjskiego. A kto nie przyjął tego rosyjskiego obywatelstwa, to był wsadzany do więzienia na dwa lata.
(Mieszkała w Łobzie jedna pani, która już nie żyje. Ona nie podpisała i wsadzili ją do więzienia na dwa lata.)
Mieliśmy takie „dostawlenja”, ale to nie był dla niej żaden dowód. Kazała nas puścić, bo jak powiedziała i tak nas pojmą na końcu. Irtysz był tak zamarznięty, że samochody po nim mogły jeździć, więc spokojnie go mogliśmy przekroczyć. Tam straszne mrozy były, do czterdziestu stopni. Gdy weszliśmy do Pawłodaru, było już pod wieczór. Chodziliśmy od ziemlanki do ziemlanki, ale nikt nie chciał nas przyjąć na noc. W Majkainie jako pajok dostawaliśmy prasowany czaj (herbatę). Oni nazywali to czaj pirkicznyj wada irtysznyj. Weszliśmy do jednej z ziemlanek, gdzie mieszkali Kirgizi i daliśmy im ten czaj, dzięki temu przenocowali nas. Rankiem buran już minął, zaczęło świecić słońce. Śnieg był biały, a mnie oczy zaczęły boleć, jakby ktoś piaskiem nasypał. Przypomnieliśmy sobie, że daleka rodzina jest w Czekacie, to było 25 kilometrów od Pawłodaru. Gdy wyszliśmy z Pawłodaru zawiązałam sobie chustkę na oczy, bo nie mogłam patrzeć, znalazłam jakiegoś kija, przywiązałam do sanek. Brat ciągną sanki, a ja jak ten Jurand ze Spychowa szłam tak 25 kilometrów. Gdy doszliśmy usiadłam na sankach, a brat poszedł szukać krewnych. Znalazł ich i oni nas przyjęli. Oczywiście spaliśmy na podłodze, bo miejsca nie było, taka była ciasnota. Poszłam do lekarza, dał mi jakieś krople do oczu, po kilku dniach było mi lepiej. Cdn (Anna Łowkiet)
Byłeś moim kolegą a Twoja siostra Lucyna była moją pierwszą miłością, kontakt ze mną: Gdańsk 80-717 ul. Miałki Szlak 11 obecne moje nazwisko Jerzy Jeleński tel. 0 58 301-33-04 (dostepny w godzinach 7 do 15) czekam na kontakt.
~Kazimierz Dziurzynski
2009.02.06 20.24.10
Jesli ktos z bylych \" Maikainowcow \" moje nazwisko pamieta, to prosze napisac w komentarzu , porozmawiamy , czekam.
~Kazimierz Dziurzynski.
2009.02.02 13.52.35
Wspolczuje Pani I rodzinie tych przezyc , ja tez tam bylem , 13 kwietnia 1940roku aresztowany ,trafilem do Maikain Zoloto i bylem tam do kwietnia 1946 roku, wraz z mama i siostra wrocilismy do kraju . Zpowazaniem Kazimierz.