Józefa Koryzma urodziła się w Sielcach, woj. wileńskie, gmina Jazno, powiat Dzisna nad Dźwiną. Gdy wybuchła wojna miała 9 lat. Chodziła wówczas do III klasy. Tuż przy samej granicy z Rosją, gdzie mieszkała Józefa Koryzma, większość stanowili Białorusini.
Jak wspomina, za czasów polskich odnosili się
do Polaków bardzo dobrze. Jednak to oni budowali bramę na cześć wjeżdżających wojsk sowieckich 17 września 1939 r.
Szpiedzy zbierali informacje
- Tatuś pochodził z rzeszowskiego, po ślubie został w Sielcach. Wcześniej pracował w policji, zwolnił się i podjął pracę jako gajowy u dziedzica Pietrykowskiego. Jak wkroczyli Rosjanie w 1939 roku, była nas czwórka dzieci, dwóch braci i siostra. Najstarsza siostra miała wówczas 14 lat, najmłodszy brat 2-latek jeszcze nie skończył. Dobrze nam się tam żyło. Mieszkaliśmy przy samej granicy. Przechodziła ona przez środek olbrzymiego jeziora - pół było sowieckiego, pół - polskiego.
Z siostrą często chodziłyśmy za druty kolczaste za granicę - na poziomki. Tam nikomu nie wolno było chodzić. Byłyśmy wtedy małymi dziewczynkami, nieraz KOP nas złapał i naskarżył do tatusia. Ale my, jak to dzieci...
Spodziewaliśmy się wojny. Przez jakiś czas pojawiali się u nas szpiedzy. Przychodzili do nas, do dzieci i rozpytywali o rożne rzeczy. Pamiętam jak jednego dnia grałyśmy w klasy. Przyszedł taki gość, dziadka udawał, jakby był nienormalny i zaczął nas wypytywać. Ale wcześniej już rodzice nas nastawili, że mamy nie rozmawiać z obcymi ludźmi o niczym i nie wpuszczać ich do domów. Nie pamiętam już o co on nas pytał. Potem nasi żołnierze znaleźli go nad jeziorem w szopie. Aresztowali go i zabrali na strażnicę. Przed samą wojną jeszcze pojawiła się pewna kobieta. Ale to była zupełnie inna historia. Po stronie rosyjskiej, latem, kobiety w polu były wystrojone. Miały na sobie białe bluzeczki, granatowe spódniczki, białe chusteczki na głowie. U nas powiadali – „tam dobrze, elegancko poubierani tak wszyscy”. Pewnego razu przyszła kobieta. Uciekła stamtąd przez bagna. Nie były ogrodzone i można było przejść.
Pytali się ją ludzie dlaczego uciekła, skoro mają tam tak dobrze, tak ładnie wyglądają.
Odpowiedziała, że to wszystko na pokaz. „Jakbyście wiedzieli jak tam u nas dobrze, jakby było dobrze, to bym nie uciekała. Zostawiłam tam dzieci” - powiedziała wtedy. Wiedziała, że będą jej szukać. Pojechała dalej niewiadomo dokąd. Słyszałam później, że prawdopodobnie, jak Rosjanie poszli dalej, to i tak ją znaleźli. Wiadomo co ją czekało – jako szpieg – kara śmierci.
Gdy wkroczyli Rosjanie
Mieliśmy tam sąsiadów bardzo dobrych - Jakubowskich, byli to już starsi ludzie. W 1939 roku jak Rosjanie wkroczyli wybieraliśmy się do kościoła z sąsiadami właśnie. A do kościołą było daleko, zawsze jechaliśmy razem. Było rano, gdy usłyszeliśmy trzask za granicą, łomot jakiś. Nie wiedzieliśmy co się tam dzieje. Wreszcie zobaczyliśmy jak jadą czołgi i samochody. Strach nas ogarnął. Białorusini oczywiście cieszyli się. Zbudowali im bramę powitalną.
Rosjanie mieli czapki takie spiczaste jak kołpaki. Słabe to było ich wyposażenie. I to umundurowanie i czołgi... W naszym sadzie naprawiali i klepali, bo już im się popsuły.
Jakiś czas kilka tygodni było spokojnie. Ale jeszcze jesienią przyjechali samochodem ciężarowym po tatusia. Aresztowali też jego kolegę, z którym pracował. Zabrali także dziedzica Pietrykowskiego. Ci szpiedzy węszyli, kto gdzie pracuje i kim jest.
Po zaaresztowaniu tatusia w domu była rozpacz. Mama dostała ataku serca. Lekarz mieszkał 7 km dalej. Chodziliśmy do niego, czasem on przyjeżdżał do chorych. Pobiegłyśmy z siostrą do niego, aby przyjechał do mamy. Płakałyśmy, że mama jest umierająca. Szybko przyjechał i uratował mamę. Powiedział, że niewiele brakowało, a zostałybyśmy same. Tatuś przebywał w więzieniu w Głębokim. Mama woziła mu paczki, czystą bieliznę i coś do jedzenia. Nas zostawiała w domu. Za tamtych czasów w domach były ruskie piece. Razem z siostrą chodziłyśmy do lasu i rąbałyśmy drzewo, żeby w domu ciepło było. Nie wiem dokładnie jak daleko było to więzienie, około 30 km. Do pociągu było około 10 km. Pewnego razu mama pojechała jak zwykle, a strażnik powiedział, że paczki już nie przyjmie, bo męża już nie ma. Wywieźli go w głąb Rosji.
Nie widzieliśmy gdzie tatuś był, co się z nim stało, nic.
W nieznane
W 1940 roku, w lutym, była mroźna, sroga zima. W nocy o 2 godzinie usłyszałyśmy walenie kolbami do drzwi. Wcześniej nas ciocia uprzedziła, że przyjadą po nas, bo widziała jak już kogoś zabierali. Ciocia z wujkiem przybiegła i powiedziała: „Zbierajcie się, bo zaraz po was przyjadą.” Troszkę tam jedzenia poprzynosili, sąsiedzi też.
Mama otworzyła drzwi, a tam stoją żołnierze i mówią:
- Sobierajcie się!
- Ale gdzie?
- Pojedziecie z nami.
- Ale gdzie? Czy można coś ze sobą zabrać?
- Co ubierzecie na siebie, to możecie zabrać.
Mama zaczęła ubierać nas „na cebulę” i jeszcze jakieś podstawowe rzeczy. Pozwolili zabrać ze sobą dwie poduszki i kołdrę, by opatulić tym najmłodszego brata. Wsadzili na sanie. I tak wszystko zostawiliśmy, całe gospodarstwo, tylko nasz piesek za nami biegł aż do następnej wioski. Odprowadzał nas. Nie wiem co się z nim później stało.
Cały dobytek, dom, gospodarstwo, konie, krowę...
Przywieźli nas, stał tam długi transport. Pierwszy raz widziałam w życiu pociąg. Załadowali nas do wagonów, było tam tylko jedno małe okienko i prycze. W wagonie było nas chyba z czterdzieści rodzin. Było bardzo ciasno. To były przeważnie matki z dziećmi, mężczyzn tam u nas prawie nie było. Ta prycza taka malutko była... Pośrodku był zrobiony otwór w podłodze. To była toaleta. Niczym nie był zabezpieczony. Nasze mamy jakoś go zasłoniły, by nie było widać jak ktoś załatwiał potrzeby fizjologiczne. W rogu stał piec i to było nasze ogrzewanie. W tym piecu paliliśmy tym co nam przynosili.
Dość długo staliśmy na stacji, ale nie wolno nam było opuszczać pociągu. Skład był ogromny. Jak się wyjrzało, to nie było widać ani początku ani końca. Lokomotywy były i z tyłu i z przodu. Czekaliśmy aż transport się wypełnił, to wtedy ruszyli. Od czasu do czasu przynosili nam wodę gotowaną – kipiatok w wiadrach. Czasami po kipiatok chodziła siostra, albo kobiety.
Przynosili też kaszę, bardzo niedobrą. Wtedy mieliśmy jeszcze jedzenie i głodu takiego nie było. Nie chcieliśmy tej kaszy jeść. Czasami ciocia przyjechała, przywiozła paczkę jakąś. Wspierali nas też sąsiedzi i znajomi, którzy przyjeżdżali do nas. Jak chcieliśmy wyjść, to otwierali drzwi, a potem ryglowali sztabą i nikt się nie wydostał. Jak jakaś osoba umarła, to się pukało i wynosili zwłoki.
Ludzie chorowali oczywiście, i umierali w tych wagonach. W wagonie było maleńkie, zakratowane okienko. Pamiętam jak zaglądaliśmy przez te krateczki, jak przejeżdżaliśmy przez Ural. Tylko skały olbrzymie było widać.
W stepach
Jak nas przywieźli do pociągu był luty, do Kazachstanu dojechaliśmy już wiosną. Gdy wysiedliśmy na stepach Kazachstanu, to tam wielbłądy się pasły.
Dojechaliśmy najpierw do Pawłodaru, potem Irtyszem płynęliśmy do Siemiarska. Tam już mogliśmy swobodnie wyjść z wagonów. Wiedzieli, że nigdzie nie uciekniemy. Wtedy zaczęły przyjeżdżać samochody, zabierać i wywozić nas w różne miejsca.
Po wyjściu z wagonów było strasznie. Dookoła tylko step, pustynia jakaś. Człowiek nie widział tam żadnych drzew. Tam było tak jak u nas nad samym morzem - na wydmach trawa rosła strasznie kłująca. Jak się szło boso, to nogi były pokaleczone. Pasły się tam wielbłądy. To była dla nas nowość, wcześniej widziałam je tylko na obrazkach. Wtedy nas strach ogarnął. Przyjechał samochód i cztery rodziny załadowali. Pamiętam tych swoich współtowarzyszy: pani Paradnia Julia, miała czterech synów, pani Rutkiewiczowa, miała dwie córki, pani Muraszkowa Nina miała jedno dziecko no i my nasza rodzina Inglotów – czworo nas mama miała. Braciszek najmłodszy Franciszek, Wacław, najstarsza Jadwiga i ja, Józefa.
W 1940 roku miałam 10 lat. Wysadzili nas w takim kirgiskim aule, na kępach tej soczystej trawy i pojechali. Nas zostawili samym sobie.
W kirgiskim aule
Zaraz zeszli się Kirgizi i zaczęli do nas mówić po kirgisku. My płaczemy, matki płaczą. Nie wiadomo co robić. Wieczór się zbliża. Siedzimy, na tych kępach. W końcach przyszedł precidaciel i zaprowadził nas do aułu, to takie lepianki bez dachu. Wysmarowane były gliną i krowim łajnem, później też taką zaprawę robiłyśmy. Posiadaliśmy w kącikach, każda rodzina w swoim. Kirgizów się nazlatywało, nie powiem, że to był zły naród, to dobry naród. Przynieśli nam mleko, co tam mieli, placki pieczone. Z sera robili kurt. Najpierw gnietli ser palcami a potem suszyli na słońcu.
Było to twarde i zeschnięte, często z włosami Kirgizek. Jeszcze wtedy tacy głodni nie byliśmy.
Tragedia zaczęła się dopiero wtedy, gdy skończyły się nasze zapasy. Wtedy wszystko było dobre i ten kurt i cokolwiek.
Na drugi dzień kazali szukać pomieszczenia. Nasze matki poszły szukać mieszkania. Znalazły w końcu taką jedną lepiankę i tam cztery nasze rodziny zamieszkały. Każdy miał tam swój kącik. W jednym rogu jedna rodzina, w innym druga... Na środku stał piec do ogrzewania. Wzięli nasze mamy do kołchozu, ale nie było sensu, żeby tam pracowały, bo nie płacili im. Zimą zaczał się głód, płacz, rozpacz i zimno. Kirgizi od czasu na czasu drewna nam przywozili albo tego kiziaku, czyli wysuszonego krwowiego łajna. Jak się palił, to strasznie, śmierdziało, ale było ciepło.
Opuchnięci z głodu
Głód był tak straszny, że zaczęliśmy puchnąć z głodu. Nasze mamy były zmuszone więc, by poszukać jakieś rady. Nie było co jeść. Od Kirgizów nic nie mogliśmy już dostać, bo oni sami nie mieli. Jeszcze latem, jak mleko było, to dostaliśmy trochę. Zimą już też nie było ani mleka ani nic. Wtedy nasze mamy zaczęły brać ubrania przywiezione z Polski i chodziły do ruskiego kołchozu wymieniać za coś do jedzenia. Najbliższa wioska była 30 km od nas.
A wszędzie step i step, nic nie było widać, łatwo było zabłądzić te 30 km. Śniegu było po pas. Poszły cztery mamy, a my dzieci zostałyśmy same. Każda chciała coś przynieść dla swojej rodziny. Moja mama wzięła sukienkę od mojej Komunii św. Dostała za nią wiadro ziemniaków... cdn.