Lidia Jankowska i Elżbieta Stecko to siostry, które swoje najpiękniejsze lata młodości spędziły w niewolniczych warunkach na Syberii. Po powrocie do Polski na tzw. „ziemie odzyskane”, przez pierwszy miesiąc nie miały gdzie spać, mając w alternatywie albo pracę w PGR w Świętoborcu albo poszukiwanie mieszkania w Łobzie na własną rękę. Rodzina sióstr wybrała to drugie. Dom, który zajęli po powrocie z Syberii, był bez mebli, a nawet bez okien i drzwi. Wydawał im się bardzo przestronny, więc do zamieszkania w nim poprosili jeszcze jedną rodzinę.
Siostry urodziły się w Szpakowcach, gmina Nowa Mysz, powiat Baranowicze. Ich ojciec, Antoni Sidorenia, z zawodu był stolarzem. Mieli własny dom, stodołę, oborę, chlew i inne zabudowania gospodarcze. Pola ornego - 8 ha, 1 hektar lasu, łąkę, sad i 50 uli. Ich ojciec przez 15 lat był sołtysem. Przed wybuchem wojny starsza Lidia uczyła się w Baranowiczach jako krawcowa. Tam, wynajmowała stancję, tam też miała praktyki. Młodsza Elżbieta właśnie skończyła siódmą klasę. Przed nią było gimnazjum.
- O tym, że zbliża się wojna wiedzieliśmy wszyscy. Zapewniano nas, że Polska jest dobrze do niej przygotowana – wspomina Lidia, która wówczas miała 17 lat.
- Jak nadleciały niemieckie samoloty, to siostra była w Baranowiczach. Widzieliśmy jak bombardują miasto. Tato dowiedział się, że przy przejeździe kolejowym leżą dwa zabite konie i jakaś młoda dziewczyna. Jak stał, tak pobiegł do miasta, bo tam Lidia była – dodaje Elżbieta.
Starsza siostra doskonale pamięta ten dzień.
- Usłyszeliśmy samoloty. Wyszłam przerażona i patrzyłam jak nadlatują. Wtedy krawiec Brodalski, u którego miałam praktyki, powiedział: „Nasi idą.” Spytałam „jak to nasi?”, a on: „No tak, czekaliśmy na nich”. Wtedy stamtąd uciekłam i pobiegłam do Żydówki, u której wynajmowałam mieszkanie. Wszystko jej opowiedziałam. Byłam bardzo zdziwiona. Przed wojną wszyscy żyliśmy w zgodzie – Polacy, Białorusini. Żydzi, Niemcy – były małżeństwa mieszane. Powiedziałam, że jak ktoś przyjdzie mnie szukać, to ja będę u rodziny w sąsiedniej wsi, bo nie miałam w tym dniu już pociągu do domu. Tam znalazł mnie tato – wspomina.
17 września wkroczyła Armia Radziecka.
- Ale co to było za wojsko... Ci chłopcy byle jak ubrani przyszli i powiedzieli: „Babuszka, daj pokuszat”. Oni dwa tygodnie nic nie jedli! Jak mogliśmy im nie dać? Byli głodni i zmęczeni. Później zaczęła się rusyfikacja. Ja skończyłam siódmą klasę, ale cofnęli mnie do szóstej - już rosyjskiej. 4 października 1939 r. NKWD aresztowało tatusia. Przyszli i kazali zaprzęgać konia. Powiedzieli, że chcą zrobić w gminie badania. Tatusia zamknęli i już nie wrócił do domu. Z więzienia w Baranowiczach przewieźli go do do Połucka, Kozielska i Katynia i tam przeprowadzali badania. Tatuś miał ręce spracowane, to go ocaliło przed rozstrzelaniem. Dostał najlżejszy wymiar kary - 25 lat ciężkich robót. Później opowiadał, że jak noc przychodziła, to były straszne te badania. Te samochody po prostu wywoziły tych więźniów. Wtedy tatuś zapłakał, a jeden z Rosjan powiedział: „Dieduszka. Ty nie płacz, bo oni urze nie wiernutsa” (Dziadku nie płacz, bo oni już nie wrócą). Niedługo potem tatusia wywieźli do obozu Dolinka koło Karagandy. Od lutego 1942 roku był na budowie wojennego zawodu (fabryka broni i amunicji) w Kujbyszewie. Tam się dowiedział, że z Kresów wywożą Polaków. Tatuś nie spodziewał się, że nas wywiozą.
Podczas jednej z akademii moja najmłodsza siostra wystąpiła w czerwonym krawacie. Jak to zobaczyłam, to wstałam i zerwałam jej ten krawat. Powiedziałam, że wstydu nie ma. Wtedy opadła kurtyna. Po chwili, gdy się podniosła moja siostra była już bez krawata. Na sali było pełno żołnierzy rosyjskich. Wszyscy szeptali, że już po mnie. Wiedziałam co za to grozi, więc później, gdy były tańce zatańczyłam jeszcze oberka. Tak na koniec. Ale wtedy nic mi nie zrobili. W pierwszej turze, 10 lutego, wywieźli naszego sąsiada, który był gajowym oraz rodziny osadników, leśniczych, gajowych itp. Z naszej wsi wywieźli naszego kolegę Aleksandra Romanko wraz z rodzicami. Nam mamusia już naszykowała pakuneczki. Wiedziała, że skoro jego wywieźli, to i nas wywiozą. Wtedy wywozili rodziny aresztowanych: sołtysów, policjantów, urzędników, wojskowych – wspomina pani Elżbieta.
Po wkroczeniu wojska radzieckiego, jak potwierdzają obie panie, część ludzi cieszyła się, część bała się. Niektórzy zaczęli z nimi współpracę, dzięki temu bardzo szybko Rosjanie orientowali się, kto był działaczem patriotycznym, kto miał rodziny wojskowych. Ci najniebezpieczniejsi dla Rosjan – czyli patrioci, naukowcy, gajowi itp. - zostali wywiezieni w pierwszej turze. W drugiej wywozili już rodziny pierwszych deportowanych i pozostałych Polaków mieszkających na Kresach. W tej turze znalazła się też rodzina sióstr.
- Pamiętną datą dla mnie jest 13 kwietnia 1940 r., kiedy NKWD weszło do domu, zrobili rewizję i dali 30 minut na przygotowanie do wyjazdu. Można było zabrać rzeczy osobiste. Na furmankę wsadzili mamusię, siostrę Lidię, która miała wówczas 17 lat, mnie – 15 lat, Marysię - 12 lat i Antoninę – 9 lat oraz ciocię Nadzieję Sidolenię, siostrę tatusia, która z Ciuchniewicz przyszła z nami się pożegnać. - mówi pani Elżbieta. Chrzestny w ostatniej chwili podarował wywożonej rodzinie 50-kilogramową bańkę miodu. Ten dar okazał się błogosławieństwem – kontynuuje opowieść pani Elżbieta.
- Myślałam, że nas potopią. W 1940 roku była bardzo śnieżna zima. A że to był już kwiecień, lał tak straszny deszcz, że zaczęła się powódź. Śnieg topniał, a my na tej furmance... Wieźli nas do Baranowicz. Tam załadowali do zimnych, bydlęcych wagonów. Pytaliśmy się gdzie jedziemy, to powiedzieli nam, że do ludojadów. Okoliczni mieszkańcy kładli się na torach, żeby pociąg nie mógł ruszyć. To nic nie pomogło – opisuje pani Lidia.
- W wagonie było nas 24 osoby. Z Baranowicz jechaliśmy przez Mińsk – Smoleńsk – Riazań – Kazań – Penza – Ufa – Czelabińsk – Pietuchowo. Sprawy fizjologiczne odbywały się przez otwór zrobiony w wagonie. Pierwszy raz wypuścili nas w czyste pole w parę minut za Uralem. Nasz transport składał się z 80 wagonów. Przy każdym wagonie stało dwóch uzbrojonych żołnierzy z automatami. Po kipiatok (gotowaną wodę) i zupę wypuszczano po dwie osoby pod konwojem. Jechaliśmy 9 dni i nocy do stacji docelowej Pietuchowo. Jak wysiadaliśmy z wagonu, to moja mama poszła jeszcze po ten miód. On jechał w oddzielnym wagonie. Myśleliśmy „że zaginął”, podobnie jak niektóre rzeczy innych ludzi. Ale nasz miód był. Tam podszedł do nas jeden Rosjanin. Powiedział, że zabierze nas do dobrego kołchozu. Na stacji czekały już na nas ciężarówki. Załadowali nas trzy rodziny tj. 13 osób i wieźli 120 km do kołchozu, sieło (wieś) Pietrówka, Presnowskij Rejon, Północny Kazachstan. Wyładowali w klubie, a rano rozwozili po kwaterach. Mieliśmy szczęście, bo trafiliśmy do kołchozu, gdzie mieszkali Ukraińcy. Ukrainka, która nas przygarnęła, poczęstowała nas barszczem i ziemniakami. To było bardzo miłe z jej strony – byliśmy głodni. W podziękowaniu poszliśmy wyplewić jej ogród. Ten miód nas tam ratował. Przyjechaliśmy do tej Pietrówki, to tam ludzie kaszleli i chorowali. Mama chciała im dać trochę miodu, żeby wzięli. A oni bali się, myśleli, że to trucizna jakaś. Myśleli, że Polacy mogą ich otruć. Nam mówili,że jedziemy do kanibali i im też, że kanibale przyjadą. I oni dlatego się nas bali. Mama próbowała przy nich miodu i mówiła „Patrz. Jem to” i oni wtedy też próbowali. A potem to z całej okolicy przyjeżdżali, żeby im trochę dać, a za to dawali chleba – opowiada pani Elżbieta. (...)
Magdalena Mucha
Dalszy ciąg wspomnień w następnym numerze.