(DRAWSKO POM.) Takie rany nie goją się szybko
Żyją obok nas, a jakby ich nie było. Nie mówią o swoich strasznych przeżyciach, bo dzisiaj nie mają komu. Dzieci nie chcą słuchać, dziennikarze nie są zainteresowani, władza przypomina sobie o nich przy okazji. Nasi rodzice, nasi dziadkowie, pierwsi mieszkańcy polskiego Pomorza. Jak rzadko w którym kraju najbardziej doświadczone w historii pokolenie nie znajduje zrozumienia i uznania w oczach swoich dzieci i wnuków.
Niech przykładem będzie nadanie, po ataku 11 września 2001 r. arabskich terrorystów na obiekty w USA, Zespołowi Szkół Ponadgimnazjalnych w Kaliszu Pomorskim imienia Pamięci Ofiar Terroryzmu 11 Września 2001. Co łączy kaliszan z tragedią w Nowym Jorku? Współczucie, czyli to, co w tej sprawie łączy prawie wszystkich ludzi na świecie. Co łączy kaliszan z ofiarami w Katyniu lub Sybirakami? Prawie wszystko (język, historia, a przede wszystkim więzi rodzinne, bo większość ich rodziców przyjeżdżając ze wschodu straciła kogoś w tej Golgocie), a jednak – jak się okazuje na podstawie dokonanego wyboru – niewiele, nawet domniemując, kto tego wyboru tak naprawdę dokonał. Dlaczego więc 11 wrzesień 2001 roku a nie 17 września 1939 roku? To zaledwie 6 dni w kalendarzu i kilkadziesiąt w latach. Dlaczego potrafimy współczuć anonimowym i w gruncie rzeczy obcym dla nas nowojorczykom, a nie pamiętamy o własnych dziadkach i babciach? Jasne, że współczucia się nie różnicuje, ale pamięć? No właśnie, jaką pracę wykonało dorosłe pokolenie nauczycieli, historyków, pomorska inteligencja, by tę pamięć ocalić, wzmocnić, by tę historię utrwalić, upowszechnić wśród młodych? Czy egzaminując młodych sami zdali egzamin z dojrzałości rodzicielskiej, społecznej i historycznej?
W niedzielę, 17 września, minie kolejna rocznica napaści Rosji Sowieckiej na Polskę i początek deportacji Polaków na Syberię. Sybiracy wybrali tę datę, by pamiętać, jak to się zaczęło. Pójdą do kościoła, spotkają się przy krzyżach, będą wspominać, tych, co zostali na Nieludzkiej Ziemi, na Archipelagu Gułagów. Często nikt nie zna ich losów, miejsc pochówku, blakną fotografie, niszczeją i giną wraz ze śmiercią ich właścicieli. Stają się coraz bardziej anonimowi. To trochę tak, jakbyśmy nagle uświadomili sobie, że nie mamy ojca i matki. Owszem mamy, ale już dziadka i babcię nie wszyscy. Oni nikną gdzieś w mrokach. To trochę tak, jakby przerwano jakąś nić łączącą nas z pokoleniami. To trochę tak, jak byśmy na pytanie o to, skąd się wzięliśmy mieli odpowiedzieć, że z porodówki.
Więc gdy 17 września Sybiracy będą zapalać znicze i wspominać, nie będzie wokół tłumów, kamer, delegacji, uczniów i nauczycieli. Sześć dni wcześniej młodzi kaliszanie uczczą ofiary terroru w Nowym Jorku. Wielu moich rówieśników w tym czasie będzie ślęczało nad niemieckimi starodrukami, by tłumaczyć i kompilować teksty o przedwojennej tutaj historii niemieckiej z niekłamaną satysfakcją odkrywając, że obecna ulica Grabowa przed wojną też nazywała się Grabowa, tylko po niemiecku. Kulminacją tych historycznych peregrynacji będą obchody 5 października 100-lecia szpitala w Kańsku. Nastąpi wtedy trwałe połączenie historii niemieckiej i polskiej na gruncie... wspólnego budynku. Odtąd przełamany zostanie staroświecki zwyczaj odnoszenia się do tradycji i kultury przodków, a ustanowiony zostanie nowy obyczaj kultywowania tradycji miejsca, jako – w prostej linii – najlepszego przekazu wartości historycznych i kulturowych.
Dzisiaj już większość z nas wie, chociaż z ogromnym opóźnieniem, co zaczęło się 17 września 1939 roku. Ilu wie, kiedy się skończyło? Zapewne niewielu.
Gdy pytam w Związku o Sybiraków o wywiezionych po wojenne, okazuje się, że jest ich w Drawsku nawet sporo. Nie dosyć, że zostali na wschodzie, na ojcowiźnie, pod okupacją sowiecką, to jeszcze nie dano im normalnie żyć. Aż wierzyć się nie chce, że wywózki trwały jeszcze w 1950 roku i później. Obecnych drawszczan, pana Bronisława Lebiedzia i panią Aldonę Markiewicz wywieziono w 1951 roku. Wrócili do Polski w 1957. To dwie odrębne historie. Pan Lebiedź powie mi w pewnym momencie – Byłem na Workucie. Wróciłem, a tamta Polska nie przyjęła mnie jak Polaka, jak swojego. Wszędzie szło za mną piętno AK-owca, a więc wroga ludu. Od wroga można przyjąć najgorsze ciosy i wytrzymać wiele. Gdy rany zadają swoi, takie rany są bardzo bolesne. Nie goją się szybko.
Gdy chcę umówić się na rozmowę z panią Aldoną Markiewicz, najpierw odmawia. Nie chce o “tamtym” mówić. Jednak udaje mi się ją nakłonić na spotkanie. Nie ma zdjęć z tamtych czasów. Podarła. Gdy opowiada o swoich losach zauważam, że często przerywa i zaciska usta, by nie wybuchnąć płaczem.
Oboje mówią, że ich historie nie interesują młodych, nikogo. Ale ja wbrew temu opowiem ich historie. Za tydzień. I nawet nie będę tłumaczył, dlaczego.
Kazimierz Rynkiewicz