W telewizyjnym harmidrze sportowym ginie... sport. Grzęźnie w oparach piwa, w rykach podpitej gawiedzi, w bełkotliwym, tym samym od dziesiątek lat tonie sportowych relatorów – ble, blekomentatorów.
Czasami na skrzyżowaniu mignie wieczorem autokar znanego klubu. Wracają do domów. Ktoś pochylony głęboko nad kierownicą rowera umyka wstążką ścieżki rowerowej. Malutki chłopczyk trzyma piłkę, ale nawet jeszcze nawet nie podejrzewa jej tajemnicy.
Owa tajemnica sportu – do doświadczenia niemalże codziennego. W Złocieńcu na stadionie, przy jakże wyjątkowej tu ulicy Połczyńskiej. To niczym brama w trzewia puszczy. Tyle znaków na niej to zapowiadających.
Mińmy bramę stadionu. Cicho. Słońce. Rozległa przestrzeń boiska. Ceglasta bieżnia, raz świeższe, raz bardziej rozmyte ślady torów dla sprinterów. Wystarczy, że przysiądziemy na brzeżku nowych trybun. Robią wrażenie. Szczególnie tutaj, na stadionie, na którym właściwie to nigdy po wojnie niczego nie było. Kolorowy plastik siedzisk, odbijające się w nich słońce, aż do porażenia oczu. Cichutko. Dwie dziewczęce sylwetki jakby w niemym filmie bezszelestnie migają za ogrodzeniem. Leciutkie, wiotkie, z twarzami ukrytymi przed słońcem pod długimi daszkami czapeczek. Gdy cię mijają, dostrzegasz, że to ładne dziewczyny. Lekkość, lekkość, lekkość. Sympatyczne.
Na przeciwko sprinter tak szybki, że tu do tej pory niespotykany. Taka klasa, a stąd. Do zachwycenia patrzysz na melodyjność każdego muśnięcia kolorowej bieżni. Zawisł w powietrzu i w locie pokonuje dystans, aż dostrzegasz wreszcie, że muska bieżnię, jakby się upewniał - i ciebie, że biegnie jednak, że biegnie jednak po bieżni. Odfruwa z każdym krokiem nie po ziemi, od ziemi. Nim odzyskasz poczucie miejsca jest już inny – oddycha miarowo trzymając się stadionowego ogrodzenia. I nie wiesz już, czy to on leciał, czy ty odlatywałeś. Najcięższa praca bywa niczym puch nieciężka.
Dyskobolka z trzech stron uwięziona – wydobędzie się z sieci lotem dysku udanym. Jeśli nie – to niewola staje się głębsza. Sieci rzutni gęstsze. - Dobrze – okrzyk trenera rozrywa pajęczynę zniewolenia. Dziewczyna rusza ku krążkom dysków rozrzuconym po zielonej tafli stadionu i wraca z powrotem w niewolę sieci, by wybić się na wolność prawdziwą. Zbliżają się Igrzyska Młodzieży.
Płotkarz uderza kolanem w płot. Dźwięk upadającego instrumentu. Czujesz ból, bo w płot uderzyło kolano. A płotkarz nawet jakby tragedii instrumentu nie zauważył. Kolejna próba udana. W rytmie, w starannie odmierzonych tempach biegu. Nie słychać padających płotków, bo teraz grają bez dźwięków.
Kątem oka widzisz długodystansowca niknącego w bramie. Opuszcza stadion biegiem w puszczę. Powróci, gdy tych tutaj już nie będzie. Sam pod wieczór na ostatnich metrach dzisiejszych dziesięciu kilometrów. Spojrzy w korony sosen. Tak czyni codziennie. Jak i ci młodzi. Tylko, że oni się zmieniają z biegiem lat. A on trwa. Nazywają go „weteranem”. On na nich czeka w biegu.
Jutro na stadionie znów pierwszy będzie trener.
Tadeusz Nosel